Strony

.

.

sobota, 31 grudnia 2011

Jaki był ten 2011??

Jaki był mijający właśnie rok dla mnie? Na pewno nad wyraz niepowtarzalny, inny niż wszystkie poprzednie lata.
Rok 2011 zaczęłam od zwolnienia i odpoczynku w oczekiwaniu na urodziny Antosia. Było to błogosławieństwo po ciężkim, spędzonym na wykonywaniu obowiązków służbowych, pracowitym roku 2010. Miałam wówczas niesamowicie dużo czasu tylko i wyłącznie dla siebie. Bez dźwięku budzika, bez pośpiechu. Mogłam do woli czytać, spać, odpoczywać. Nasze mieszkanie było zawsze czyste, tak jak lubię, lodówka pełna, a obiad zrobiony na czas powrotu M. z pracy. Istna sielanka.
25 lutego urodził się Antoś. Zaczęłam nowy rozdział mojego życia. Wychodząc ze szpitala przywitały nas pierwsze promienie wiosennego słońca. Macierzyństwo dało mi dużo radości i poczucia spełnienia, a urlop macierzyński był najmilszym czasem, jaki dotąd miałam. W czerwcu pojechałam z Antosiem na trzy tygodnie do Wrocławia. Wówczas, zupełnie przypadkiem, odświeżyłam stare znajomości. Do dziś bardzo się z tego cieszę i uważam jako jeden z sukcesów mijającego roku. Następnie lipiec i wyjazd na Hel - błogie dwa tygodnie, super wakacje do których wraca się pamięcią jeszcze wiele lat później.
Koniec roku, to powrót do pracy, co może nie było najprzyjemniejszym doświadczeniem. Miałam za to możliwość powrotu tylko na kilka godzin, co pozwoliło łączyć obowiązki macierzyństwa z pracą.
Uważam, że 2011 rok był najlepszym rokiem, jaki było mi dane dotychczas przeżyć. Czy było coś, co mi się nie udało? Oczywiście. Nie wyszło mi karmienie piersią. No i nie schudłam tyle, ile chciałam. Ale zarówno z jednym jak i z drugim już się pogodziłam. Podsumowując cały rok te dwie kwestie wypadają na prawdę blado na tle wszystkich sukcesów i miłych chwil, które dostałam od życia.

piątek, 30 grudnia 2011

Święta, święta i po świętach

To było pierwsze Boże Narodzenie Antosia. Myślę, że wiele jeszcze nie rozumiał. Nie spróbował też wszystkich dwunastu potraw. Spotkał za to całą swoją liczną rodzinę. Pobawił się z kuzynami i kuzynkami, nie ukrywając przy tym jak wielką frajdę Mu to sprawia. Poganiał za psem Babci - Mailem i poszarpał pluszaka z psem Wujka - Pepe. Poznał kilka nowych smaków. Z zachwytem patrzył na choinkę, a ze zdziwieniem na nas śpiewających kolędy. Mało spał, bo wrażeń było co nie miara - dlatego świąteczne szaleństwa odsypiał jeszcze kilka dni po powrocie. Dostał masę prezentów. Pewnie dlatego,że miał fory u Mikołaja - był w końcu jednym z Jego pomocników ;)

czwartek, 29 grudnia 2011

Z dzieckiem na lotnisku, z dzieckiem w samolocie

Zazwyczaj na Święta jechaliśmy do Rodziców samochodem. Droga jest długa, męcząca, a w okresie świątecznym dodatkowo mocno zakorkowana. Alternatywą jest pociąg, który zimą z ogromnymi świątecznymi bagażami też byłby wyzwaniem, oraz samolot. Właśnie z tego ostatniego rozwiązania postanowiliśmy skorzystać w tym roku. Przede wszystkim wydało nam się to najszybszym i najwygodniejszym sposobem podróżowania z małym Dzieckiem. Ponadto chcieliśmy sprawdzić jak Antoś zniesie podróż samolotem. Ja z Antkiem poleciałam trochę wcześniej. M. doleciał do nas w sobotę rano. Wracaliśmy razem.
Wszystko było dokładnie zaplanowane. W środę po południu zamówiłam taksówkę z fotelikiem dziecięcym, którą udaliśmy się razem z Antosiem na lotnisko. Nadałam bagaż i upewniłam się, że na terminalu są windy przy każdej bramce tak, że nie będę miała problemu z dostaniem się do autobusu, który podwozi psażerów do samolotu. Samolot bowiem startuje z płyty lotniska, nie spod terminala. Z Antkiem w wózku oraz bagażem podręcznym skierowałam swoje kroki do kontroli bezpieczeństwa. Panowie ochroniarze poprosili bym położyła wszystko na taśmę, wyjęłą Dziecko z wózka, wózek położyła na taśmę oraz z Dzieckiem przeszła przez bramkę. Poprosiłam o pomoc tlumacząc, że podróżuję sama z Antosiem,który jeszcze nie stoi o własnych siłach. Obsługa lotniska pomogła mi bez mrugnięcia okiem.Wszystko przebiegło bez zastrzeżeń. Poszliśmy zatem z Antkiem do naszej bramki, po drodze odwiedzając kilka sklepów (nie mogłam się oprzeć) i tam czekaliśmy na przyjęcia nas na pokład. I tu zaczęły się problemy. Okazało się, że windy niestety nie ma. Są schody. Wysokie, strome i wąskie. Poprosiłam Panią obsługującą nasz lot o pomoc, a ona tylko wywróciła oczami odpowiadając,że nie wie do kogo ma zadzwonić. Udałam,że tego nie słyszę na co Pani po chwili namysłu zaproponowała bym poczekała przy schodach, a ona zadzwoni po pomoc w zniesieniu wózka. Także czekałam. Wszyscy podróżujący siedzieli już w autobusie, a ja wciąż czekałam. Czekałam i czekałam. Po ok 15 minutach postanowiłam pójść przypomnieć się Pani. I co się okazało?? Pani już nie było. Bramka zamknięta. Musiałam zatem ze schodami zmierzyć się sama. Schodek po schodku zjeżdżałam zatem na tylnich kołach wózka. Na kucaka, bo schody były strome. Z przewieszonym przez ramię bagażem podręcznym. Niezapomniane doświadczenie. Na szczęście się udało. I na szczęście autobus na nas czekał. Pojechaliśmy zatem na płytę lotniska, pod samolot. Tam postaliśmy chwilę w autobusie i wróciliśmy pod te same schody, którymi schodziłam sama z wózkiem. Awaria samolotu. Obsługi lotniska nie było tak więc poprosiłam jednego z pasażerów o pomoc. Chętna była tylko jedna Kobieta. Może też kiedyś musiała przemierzać schody z wózkiem...Wniosłyśmy wózek i czekałyśmy na informacje dotyczące lotu. Godzinę później ponownie poproszono nas o przechodzenie do autobusu. Tym razem, nauczona doswiadczeniem, domogłam się pomocy nim jeszcze obsługa lotniska zdążyła przede mną uciec. Przy samolocie trafiłam na miłych Panów, którzy pomogli mi złożyć wózek i zapewnili wchodzenie do samolotu bez kolejki.
Podróż powrotna odbyła się bez niespodzianek. Byliśmy z M., a dwójce dorosłych podróżuje się z dzieckiem o wiele łatwiej.
Antoś, mimo zmęczenia spowodowanego opóźnieniem, oraz wszelkich innych niedogodności, zachowywał się wzorowo. W samolocie bardzo mu się podobało. Nie płakał, nie krzyczał. Siedział sobie na kolankach i darł gazetkę pokładową :). Złote dziecko.

fot.: http://www.lot.pl/

środa, 28 grudnia 2011

Ciąg dalszy, niestety, nastąpił


fot.: internet

Miałam już o chorobach nie pisać, ale niestety muszę...Otóż nie opuszczają mnie one na krok. Okazało się, że antybiotyk,który został mi przepisany we wtorek przed Świętami, był kompletnie źle dobrany. Zamiast pomóc - osłabił tylko organizm i dał pole do popisu bakteriom i wirusom. W tym wirusowi opryszczki. Istny koszmar. Tak więc Święta przeleżałam w łóżku, a gdy nie leżałam, to ledwo trzymając się na nogach walczyłam..sama ze sobą chyba. Apetyt mnie opuścił, także nie zjadłam prawie nic. Nie były mi też dane spotkania towarzyskie, długie nocne rozmowy i inne przyjemności, na które miałam nadzieję jadąc na tegoroczne Święta. Wczoraj po raz kolejny odwiedziłam gabinet lekarza internisty, gdzie dostałam receptę na kolejny antybiotyk oraz 7 dni zwolnienia lekarskiego. Tak więc choruję dalej. Już trzeci tydzień. I wiem już, że jednym z moich noworocznych postanowień będzie: codziennie zażywać tran na wzmocnienie odporności.

niedziela, 18 grudnia 2011

Jak domino

Polecieliśmy jak domino...a już taka byłam dumna z tego, że Antoś wcale nie choruje. Niestety..zachorował..W zeszłą sobotę obudził się kaszląc. Nie ładny był to kaszel więc wybraliśmy się do lekarza..pierwszego lepszego, jako że w weekend i że do naszego nie było miejsc na cały nadchodzący tydzień...lekarz ten postawił diagnozę, że Dziecko jest generalnie zdrowe,przepisał dwa syropki i odesłał do domu. Antoś czuł się coraz gorzej, co prawda nie gorączkował ale miał katar, wciąż kaszlał, nie spał w nocy (więc i ja nie spałam),apetyt miał bardzo mizerny...po dwóch dniach postanowiłam działać, zapakowałam Antosia do wózka i poszłam do naszej Pani Pediatry,która mimo iż miała tzw komplet zgodziła się nas przyjąć. Diagnoza: zapalenie oskrzeli. W domu inhalacje, lekarstwa, oklepywanie plecków...i wszystko byłoby dobrze gdyby nie to,że i ja zaczęłam niedomagać - objawy: kaszel, katar, zanik głosu.. diagnoza lekarza: zdrowa - proszę kupić sobie tabletki do ssania na gardło i coś na odkrztuszanie...
I tak męczymy się już któryś dzień z kolei. Zmęczeni, znudzeni, chorzy...bez opcji wyjścia na dwór...
W czasie nadchodzących Świąt proszę, życzcie nam dużo zdrowia - gdyż niezmiernie ciężko jest być chorą Matką chorego Dziecka...

środa, 7 grudnia 2011

Świąteczna Paczka

Co roku w Firmie, w której pracuję ma miejsce akcja "Świąteczna Paczka dla Domów Dziecka". Dzieci w kilku Domach Dziecka piszą listy do Mikołaja, a następnie my - pracownicy korporacji - czytamy listy, kupujemy prezenty, pakujemy je i podpisujemy, by w czasie Świąt spełnić choć drobne marzenia Maluchów. A marzenia są różne. Zazwyczaj w listach wypisane są największe potrzeby typu pidżamy, szlafroki, spodnie, kapcie. Czasami kosmetyki, sporadycznie zabawki czy gry. Naprawdę smutno się czyta takie listy. Bo czy dwunastoletnie Dziecko mieszkające w Domu Dziecka naprawdę marzy o szlafroku?
W tym roku jednym z najbardziej wzruszających listów był list Dziewczynki, która pragnie od Mikołaja dostać piórnik z grubymi kredkami lub lampkę nocną lub 32 cukierki michałki lub 10 złotych na wycieczkę...
Mam nadzieję, że dostanie wszystko i jeszcze więcej. W końcu Święta to magiczny czas.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Ma dwa zęby, raczkuje i najchętniej jadłby tylko banany

Kto to jest: ma dwa zęby, raczkuje i najchętniej jadłby tylko banany? Tak, tak...to mój Synek Antoś.
Jeszcze w piątek pisałam o jednym ząbku stukającym pod łyżeczką - dziś wiadomo, że zęby są dwa. Zaczynają być widoczne dwie cieniutkie kreseczki na dolnym dziąśle. Bez płaczu, bez gorączki, bez przeziębienia, z przesypianymi nocami. Też nie mogę w to uwierzyć. Kochany dzielny Antoś.

Zaczął też raczkować. Na razie bardzo "niezdarnie" i w pełnym skupieniu. Ale nie zdziwę się jak jutro będzie zasuwał po całym mieszkaniu. Jeżeli zauważy coś interesującego na łóżku czy szafce nocnej- próbuje się wspinać. Dumny i wesoły jak Mu się uda, niestety często traci równowagę i ląduje na twardej  podłodze. Mimo to nie poddaje się. A ja już wiem, że nie powinnam Go spuszczać z oka nawet na chwilę.

niedziela, 27 listopada 2011

Nominowana

Zostałam nominowana przez Elsę do napisania o pięciu rzeczach, które lubię. Niby nic takiego, pomyślicie - ja jednak poczułam się wyróżniona, za co Elso serdecznie Ci dziękuję.
Długo myślałam nad tym, co powinno znajdować się w tym poście. Jakiś czas temu pisałam już, co lubię dlatego chciałam by ten wpis był czymś nieco innym, bardziej dopracowanym. Chciałam umieścić w nim te pięć rzeczy, które lubię najbardziej. A do tego potrzeba było trochę spokoju i refleksji. Bo to przecież tylko pięć rzeczy...
A więc wybrałam, co następuje:

1. Lubię pić poranną kawę leżąc w łóżku. Bez pośpiechu, bez głowy zawalonej myślami, co trzeba zrobić natychmiast, a z czym mogę poczekać pół godziny. Kawa powinna być ciepła, aromatyczna, słodka i z odrobiną spienionego mleka.

2. Lubię pierwsze wiosenne słońce. Słońce,które dodaje energii i chęci do życia. Dni, kiedy po długiej zimie można zostawić kozaki w domu i pójść na spacer w baletkach. I tę świadomość, że przede mną kilka słonecznych, ciepłych miesięcy.

3. Lubię poradniki Jespera Juula. Pierwszy trafił w moje ręce zupełnie przypadkowo (o ile w życiu można mówić o jakimkolwiek przypadku) ale nie mogłam się od niego oderwać. Jesper pomógł mi zrozumieć wiele z własnych emocji, pokazał drogę do bycia lepszym rodzicem i sprawił, że chcę iść tą drogą.

4. Lubię spotkania towarzyskie. Wszelkiego rodzaju. Zapraszanie gości i chodzenie z wizytą. Długie nocne rozmowy przy kieliszku wina i wygłupy w ciągu dnia. Tego chyba najbardziej brakuje mi w czasie emigracji do Warszawy.

5. Lubię czas na kilka dni przed wyjazdem wakacyjnym. Uczucie ekscytacji na myśl o tym, co przede mną. Planowanie i pakowanie. Przedwakacyjne zakupy. Świadomość, że za kilka dni zostawię wszystkie obowiązki i pojadę gdzieś, gdzie będzie pięknie i miło.
...

Do napisania 5 lubianych przez siebie rzeczy nominuję: Mamę Syn'a Alka, Magdę(c), Mimi, Grubcię oraz Dzieckoziemi.

piątek, 25 listopada 2011

Trzy kwartały i stuk puk łyżeczką

Dzisiaj Antoś kończy 9 miesięcy. Jest dużym chłopczykiem, z którego jestem bardzo dumna.
Zwinnie czołga się po całym mieszkaniu, penetrując nowe jego zakamarki, dotykając wszystkiego co nowe, zaglądając do szuflad i szafek. Tak, tak...świetnie radzi sobie z ich otwieraniem. Zanim jednak to zrobi, rozgląda się czy nikt Go nie obserwuje, po czym z łobuzerskim uśmiechem na twarzy zaczyna "działać".
Często przyjmuje pozycję "na raczki" chociaż raczkować jeszcze nie potrafi. W pozycji tej kiwa się za to na wszystkie strony, oraz umie już sam usiąść i samodzielnie siedzieć na podłodze.
Wszystko sprawnie chwyta, szarpie, przekręca, sprawdza czy grzechocze, rozrzuca po całym pokoju.
Umie pić z kubeczka Lovi, jest wielbicielem bananów, gruszek oraz chrupek kukurydzianych. Ostatnio trochę gardzi gotowanymi przeze mnie obiadkami, ale generalnie apetyt ma ładny.
Dzisiaj po raz pierwszy zastukała w buzi Antosia metalowa łyżeczka dając znać, że pierwszy ząbek lada chwila ujrzy światło dzienne. Mimo to nie wiemy jeszcze co to znaczy gorączka czy przeziębienie.
Jest bardzo odważny - szybko rozkręca się w nowych miejscach i nie boi się nowych osób. Nosi rozmiar 74 i waży 9,2 kg.

wtorek, 22 listopada 2011

Szalona

Zrobiłam coś szalonego. Wg mnie szalonego, bo myślę, że wiele z Was szaleństwa w tym nie dostrzeże. Myślałam o tym intensywnie. Wahałam się. Wciąż boję się jak to będzie. Ale zdecydowałam się spróbować. Otóż za namową M. skorzystałam z zaproszenia koleżanki i kupiłam bilety do Londynu. Dla jednej osoby. Antoś zostanie z M. Będzie to pierwszy raz kiedy zostawię Go na noc. Pierwszy raz, kiedy zostawię Go na dłużej niż kilka godzin. Jak na razie wyrzuty sumienia mieszają się z silnym podnieceniem i chęcią przeżycia przygody. Mam jeszcze trochę czasu - lecę pod koniec stycznia. Termin wybrałam trochę z myślą o przecenach...ale tylko trochę...będą inne priorytety.


fot. internet


p.s. Czyżby z przyjaźniami było jak z miłością? Nie rdzewieją? Jakiś czas temu tutaj pisałam o tęsknocie do przyjaciółki z liceum - niejakiej M. To z Nią mam zamiar przeżyć weekend z serii "jak za dawnych lat". Podniecenie i radość narastają!!

piątek, 18 listopada 2011

Listopadowe przemyślenia


http://www.piotrowicz.art.pl/gallery/krajobrazy

Są takie dni, w których dopada mnie frustracja. Frustracja i żal. Tęsknota za tym, co było i już nie wróci. Żal, że coś zrobiłam tak, a nie inaczej. Że nie przyżyłam tego na 100%. Nie skorzystałam. A teraz jest już za późno. I już nigdy nie dowiem się, co by było, gdyby. Są takie dni, kiedy czuję obawę przed przyszłością. Czy dam radę? Czy jestem wystarczająco dobra? Czy nie wzięłam na siebie zbyt dużo? Czy podjęłam słuszne decyzje? Tym dniom często towarzyszy uczucie zazdrości w stosunku do tych, którzy właśnie przeżywają coś, co ja mam za sobą, a co chciałabym przeżyć raz jeszcze. Myślę, że tym razem byłoby inaczej. Lepiej. Bardziej z myślą o sobie. Użalam się nad sobą. Wiem. Długo zastanawiałam się czy to napisać, bo na prawdę nie mam na co narzekać. A mimo wszystko narzekam. Nie pociesza mnie świadomość, że inni mają gorzej..trudniej. Trzeba żyć dalej, nie oglądać się za siebie. Cieszyć się teraźniejszością. Pozytywnie patrzeć w przyszłość. Wstyd mi. Z jednej strony wstyd. Z drugiej czuję ulgę, że wyrzuciłam to z siebie. Mając nadzieję, że gdzieś tam, w sieci, znajdę zrozumienie.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Czy to oby nie za wcześnie??

W ostatnią sobotę poszłam na zakupy. Ot zwykłe sobotnie zakupy. Żaden szał, raczej obowiązek; mleko dla Antosia, chusteczki mokre, płyn do kąpieli, papier toaletowy itd...ponieważ w niedalekiej odległości od miejsca, w którym mieszkamy znajduje się Rossmann - to tam zazwyczaj udaję się po tego typu zakupy. I proszę wyobraźcie sobie, jak zdziwiona byłam gdy wchodząc do drogerii uświadomiłam sobie, że lada chwila będzie Boże Narodzenie. Wszędzie bowiem wisiała świąteczna dekoracja, w asortymencie świąteczne zestawy kosmetyków typu żel pod prysznic i szampon w gustownym kartoniku z choinką i mikołajem (o zgrozo!), papier do pakowania świątecznych prezentów, bombki, łańcuchy, gwiazdki, talerze w kształcie choinki i wiele, wiele innych. Spojrzałam na zewnątrz - świeciło piękne słońce i wszyscy przechodnie mieli na sobie jesienne kurtki. Był 5 listopada.
Ledwo zdążyłam wyrzucić dynię po Halloween, a tu już łańcuchy i bombki???
Wracając do domu ze skrzynki na listy wyciągnęłam gazetkę Carrefour, a na niej wielki napis: "Już dziś pomyśl o świątecznych prezentach!!". Ratunku!!!...przecież do Świąt są jeszcze prawie dwa miesiące!!!

poniedziałek, 31 października 2011

Dynia

Wywodzi się z Ameryki. Wiadomo, że hodowano ją na terenach obecnego Peru już 700 lat temu. Występuje w około 20 gatunkach. Generalnie osiąga wagę do 200 kg, ale na świecie organizuje się zawody w których startują o wiele większe egzemplarze. Rekordowy waży prawie 825 kg. Wykorzystywana między innymi w medycynie ma zbawienny wpływ na uregulowanie poziomu cukru we krwi. Ale nie tylko. Bohaterka pysznych dań i deserów. Dynia. Z okazji Halloween zawitała również w nasze progi. Antoś poznawał ją z każdej strony, lekko zdziwiony jej kształtem i masą. Później wycięliśmy dla
Niego dyniowego stworka, którego, o dziwo, wcale się nie bał. Nawet przy zgaszonym świetle.


niedziela, 30 października 2011

Zmiana czasu

Z przerażeniem myślałam o dzisiejszej zmianie czasu. Zamiast cieszyć się dodatkową godziną snu przed oczami miałam pobudkę, gdy przestawiony zegarek będzie wskazywał godzinę 5 rano. Antoś przecież nie śpi ostatnio dłużej niż do 6. Postanowiliśmy z M. przygotować Go na ten dzień i od tygodnia rytuał kąpieli i układania do snu odbywał się o godzinę później niż zwykle. Niestety, następnego dnia rano Antoś budził się o 6. Nic nie robił sobie z naszego misternie ułożonego planu i spał po prostu godzinę krócej. Byłam pewna, że to samo będzie dzisiaj. Także, gdy dzisiaj rano usłyszałam gaworzenie dochodzące z dziecięcego łóżeczka i spojrzałam na telefon, na którym widniała godzina 6.05 pomyślałam "no tak...nie mogło być inaczej". Dopiero później zorientowałam się, że zegarek w telefonie przestawia się sam i że tak na prawdę Antoś obudził się dokładnie godzinę później..tak jakby wiedział, że to dziś właśnie jest ten dzień, kiedy można pospać dłużej.
I jak tu się nie rozpływać nad Jego mądrością??  :)

środa, 26 października 2011

"Dla przeciwwagi wielu uciążliwości życia niebo ofiarowało człowiekowi trzy rzeczy: nadzieję, sen i śmiech" (Immanuel Kant)

fot.: internet
Antoś budzi się generalnie po 6, ale zdarza Mu się już po 5 pośpiewywać w swoim łóżeczku. Wówczas wstaję, daję mu smoczek i łudzę się, że jeszcze chociaż na chwilkę zaśnie. Zazwyczaj się udaje.

Kilka dni temu Antek obudził się o jakiejś nieludzkiej godzinie, gdy za oknem była jeszcze głęboka noc. Coś tam sobie gaworzył i wiercił się w łóżeczku. Wstałam szybciutko, żeby podać mu smoczek zanim jeszcze zdążył się rozbudzić. Położyłam się spowrotem i pomiędzy mną a M. miał miejsce króciutki dialog:

M.: Może zrobię Antkowi mleko?
Ja: Dopiero po 5. Dałam Mu smoczek i powinien jeszcze chwilkę pospać.

M. odetchnął z ulgą i obrócił się na drugi bok. Jakiś czas później Antoś obudził się na dobre, więc wstałam, zrobiłam Mu mleczko, nakarmiłam, przewinęłam i zaczęliśmy się bawić. Leżeliśmy sobie w łóżku i czytaliśmy, grzechotaliśmy, chichraliśmy się trochę. Było ok. 7, za oknem całkiem jasno, a na klatce coraz częściej było słychać wychodzących sąsiadów, trzaskające drzwi czy jadącą windę. M. spał wciąż na tym samym boku, na który odwrócił się dwie godziny wcześniej. Aż tu nagle.. ni stąd, ni zowąd odwrócił się w moją stronę i ponownie zapytał "To co..zrobię Mu to mleko, bo pewnie jest już głodny??".

Mina M. gdy opowiedziałam Mu co robiliśmy z Antosiem przez ostatnia godzinę - bezcenna.

piątek, 21 października 2011

Opowieść o Aniele i smutny artykuł

W niebie Anioł wraz ze swoim Pomocnikiem zastanawiali się, jakie dzieci dostaną oczekujący rodzice:
- Komu damy Jasia Aniele? - zapytał Pomocnik
- Jasia...hm...Jasio jest mądrym chłopcem, bedzie osiągał sukcesy w matematyce, doskonale się uczył. Dodatkowo będzie uroczym dzieckiem - blondynek z loczkami..dajmy go może Kowalskim..Oni tak często mówią, że maja nadzieję, że ich dziecko będzie piękne i mądre...tak - zadecydował Anioł - Jasio trafia do Kowalskich.
- A Kasia? - zapytał Pomocnik ponownie.
- Kasia? Dobre pytanie? Kasia będzie artystką..będzie miała niezwykły talent muzyczny...będzie pięknie grała na fortepiania, już jako dziecko wystartuje w licznych konkursach..komu dać Kasię?
 - Może Malinowskim?
- Dobrze - odpowiedział Anioł - Malinowscy dostaną Kasię...
- Została jeszcze Krysia Aniele - powiedział niepewnie Pomocnik
- Krysię damy Nowakom - powiedział bez zastanowienia Anioł
- Nowakom? Aniele, ale Krysia jest słaba, chorowita, będzie niepełnosprawnym dzieckiem...a Nowakowie to tacy dobrzy ludzie?? - zdziwił się Pomocnik.
 - Dokładnie, mój drogi. Dlatego właśnie, że Nowakowie mają wielkie serca i są wspaniałymi ludźmi dostaną od nas Krysię. Niepełnosprawne dziecko nigdy nie rodzi się w byle jakiej rodzinie. Na takie dziecko trzeba sobie zasłużyć.


fot.: internet

Tę anegdotę usłyszałam dawno temu, ale zawsze noszę ją w sercu i świadomości.
Wiem jednak, że w prawdziwym życiu bywa czasami inaczej...niestety...i dlatego powstają artykuły takie jak ten.

niedziela, 16 października 2011

Jesień

Nigdy nie lubiłam jesieni. Wydawało mi się, że nie ma za co lubić tej pory roku. Coraz trudniej było wstać rano i coraz ciemniej było po wyjściu z pracy. Dodatkowo perspektywa zimy nie polepszała mojego nastroju. Aż do tego roku. Wrzesień był pięknym, ciepłym miesiącem pełnym spacerów z Antosiem. I już wydawało się, że ta piękna aura się skończyła i nastały szare, deszczowe, zimne dni kiedy dzisiaj znów wyszło słońce dając nam piękny dzień na długi spacer...






Przyszła jesień do fryzjera:
- Proszę mną się zająć teraz!
Lato miało włosy złote, ja na rude mam ochotę.
No, bo niech pan spojrzy sam, rudo tu i rudo tam...
Mówi fryzjer:
- Rzeczywiście!
Dookoła rude liście, ruda trawa, rude krzaki, chyba modny kolor taki.
Szczotka, grzebień, farby fura, już gotowa jest fryzura.
Woła jesień: - W samą porę!
Płacę panu muchomorem!
("Jesień u fryzjera" Danuta Gellnerowa)


piątek, 14 października 2011

W Dniu Nauczyciela

Myślę, że wielokrotnie Ich nie doceniamy. Krytykujemy często przestarzałe metody nauczania, długi czas sprawdzania prac klasowych, czy zbyt dużą ilość zadań domowych. Nauczyciele. Tych, którzy mnie uczyli nie wspominam często, ale dzisiaj poświęciłam Im cząstkę swoich myśli. W szczególności Tym, o których śmiało można powiedzieć: nauczyciel z powołania. Tym, którzy z uśmiechem na twarzy wchodzili do klasy nawet w listopadowy poniedziałek o 8 rano. Którzy nie traktowali klasy jako ogółu, a narzuconego materiału jako wyroczni. Którzy doceniali myślenie i kreatywność zamiast zachwycać się pięknym recytowaniem wyuczonych formułek. Nauczycieli, którzy potrafili zachęcić do nauki, sprawić by była ciekawą przygodą zamiast przykrym obowiązkiem. Wiedzieli jak wprowadzić przyjemną atmosferę lekcji. Umieli żartować. Wspominam Ich z uśmiechem i tylko przykro mi, że takich Nauczycieli było na mojej drodze zaledwie kilku. Gdy myślę o szkole jako o ogóle, to pierwsze, co przychodzi mi na myśl to szare klasy z mrugającą świetlówką, a w nich belfry ze znudzeniem omawiający temat lekcji. Nauczyciele, którzy ocen niedostatecznych używają niczym władzy..grożąc nimi, gdy komuś gorzej idzie czy ma problem ze zrozumieniem danego obszaru wiedzy. Nauczyciele, którzy na sprawdzianach szpiegują czy uczniowie oby na pewno nie ściągają zamiast mieć wśród dzieci taki autorytet, by zwyczajnie ściagać nie chciały.

fot.: internet

Rok ze swojej edukacji spędziłam w USA. Tam szkolnictwo znacznie różni się od tego w Polsce. Nauczyciele pracują tygodniowo dokładnie tyle samo godzin, co etatowi pracownicy w firmach i instytucjach. Niemal każdy prowadzi jakieś zajęcia pozalekcyjne. Zarabiają zatem adekwatnie do poświęcanego pracy czasu. Sa zadowoleni, uśmiechnięci. Lubią swoją pracę, a to przekłada się na atmosferę w całych szkołach. Jeżeli któryś z uczniów nie radzi sobie- nauczyciel stara się pomóc, poświęcając czas i energię, bo to on pójdzie na dywanik do dyrektora, gdy uczeń nie zaliczy testu końcowego.
W Dniu Nauczyciela wszystkim nam życzę, byśmy na drodze edukacji naszych Dzieci trafili na takich nauczycieli i wychowawców, którym z czystym sumieniem postawimy ocenę celującą.

sobota, 8 października 2011

Pierwsze koty za płoty

Minął roboczy tydzień od dnia mojego powrotu do pracy. Radzimy sobie jako tako. Antoś zdecydowanie lepiej niż ja. Bardzo lubi Nianię i codziennie rano wita Ją szczerym uśmiechem. Nie płacze, widząc jak wychodzę i nawet nauczył się już robić "pa pa" na pożegnanie. Mądry chłopczyk.

Codziennie staram się wstać przed Antkiem, natomiast wyszło mi to jedynie w zeszły poniedziałek. Nie wiedzieć czemu, Antoś każdego dnia budzi się coraz wcześniej. Nie przeszkadza Mu nawet, że na dworze jest ciemno. Także obecnie czas pobudki oscyluje w okolicach 5.50. Antoś zjada mleczko z butelki, zostaje przewinięty i kładzie się w naszym łóżku koło M. grzechotając i bawiąc się gryzakami. Ja w tym czasie idę pod prysznic i ubieram się. Docelowo mam zamiar być już gotowa w momencie, jak Antek otworzy oczy po nocnym śnie, natomiast codziennie nastawiam buzik wcześniej i codziennie Antoś zdąży mnie obudzić nim jeszcze budzik zadzwoni. Tak więc ok. 6.40 - 7.00 jestem gotowa, M. wstaje i zaczyna się szykować, a ja bawię się z Antosiem. Czytamy książeczki, opowiadamy sobie historie, śpiewamy i bawimy się grzechotkami. Czasami Antoś po naszej zabawie zdrzemnie się chwilkę. Tak między 8 a 8.30. Ale nie zawsze. Ok 8.20 przychodzi Niania - Ciocia Agnieszka. Spędzamy trochę czasu wszyscy razem, po czym o 8.40 przychodzi pora pożegniania. Wychodzę do pracy. Antoś o 9 je śniadanko z Nianią  - kaszkę ze świeżym owocem, Niania go przewija i przebiera po czym ok 10 wychodzą na spacer. Jak pogoda jest ładna, to są na dworze nawet do 13. Niesetety ostatnio jesienna aura daje się we znaki coraz bardziej, więc czas spacerów na pewno zostanie skrócony i połączony z zabawami na macie w domu. O 13.15 wracam do domu. Przytulam mocno Antosia i do końca dnia wszystko robimy razem...

niedziela, 2 października 2011

"Dzieci dobrze się rozwijają, jeśli mają czas i przestrzeń, żeby mogły złapać oddech, poobijać się i trochę czasem ponudzić, jeśli mogą odpoczywać, podejmować ryzyko i popełniać błędy, marzyć i dobrze się bawić według swoich wyobrażeń o dobrej zabawie, a nawet ponosić porażki" (Marilee Jones)

Zachęcona przez K jakiś czas temu przeczytałam recenzję książki "Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój" (Carl Honore) i od razu pobiegłam ją kupić. Książkę "pochłonęłam" w kilka wieczorów. Polecam ją nie tylko tym, którzy maja ambicje, aby ich siedmio- czy dzisięcioletnie dziecko płynnie władało trzema językami obcymi, grało w tenisa, świetnie pływało i startowało w Konkursach Chopinowskich. Ta pozycja adresowana jest do wszystkich rodziców, którzy pragną by ich dzieci były szczęśliwe. Uświadamia ona bowiem, co jest istotą dzieciństwa, jak dzieci postrzegają zabawę, z czego czerpią najwięcej radości. Ponadto książką porusza temat marketingu skierowanego do najmłodszych, wagi oraz znaczenia zajęć sportowych czy rywalizacji. Znajdziecie w niej także rozdział poświęcony wpływowi zabawek i technologii na rozwój młodego człowieka. Ta pozycja łamie stereotypy. Pokazuje dlaczego nie warto wychowywać dzieci pod kloszem. Wiele uświadamia. Wszystko to w oparciu o międzynarodowe badania. Na prawdę bardzo mądra książka.

piątek, 30 września 2011

Usłyszane w warzywniaku

Stałam dzisiaj w kolejce do budki z warzywami. Jako jedna z kilku oczekujących na obsłużenie. Za mną stanęła pani z dzieckiem. Wiek matki szacuję na 23-26 lat, dziewczynka natomiast była w wieku przedszkolnym. Coś szeptała do mamy, wyraźnie speszona, na co matka odpowiedziała jej pełnym pogardy, głośnym tonem: "nie możesz zrobić kupy??? powiedz mi dlaczego każde dziecko normalnie siada na kibel i robi kupę, a Ty jedna nie możesz???". Wszyscy w kolejce...wszyscy w najbliższej okolicy słyszeli, co zostało powiedziane. Dziewczynka spuściła głowę i stała w milczeniu, a matka pisała smsa. Jak gdyby nigdy nic.

Moja siostra zwykła mawiać: aby jeździć rowerem trzeba mieć kartę rowerową, ale żeby mieć dzieci nikt nie wymaga żadnych dokumentów.

czwartek, 29 września 2011

Pić to trzeba umieć

Zaczynaliśmy od butelki, w której Antoś dostawał do picia herbatkę Plantex. Okazjonalnie, przy kłopotach z brzuszkiem bądź trudnościach w zrobieniu kupki. Gdy skończyłam karmienie piersią, a na dworze było coraz cieplej Antoś pojął sztukę picia z kubeczka Doidy Cup. Idzie mu całkiem nieźle, natomiast nie jest w stanie napić się sam…trzeba mu kubeczek podstawić po buźkę i przechylać. Na samodzielne picie z kubeczka przyjdzie jeszcze pora.


fot.: internet
Jakiś czas temu kupiłam bidon. Nie raz widziałam dzieci pijące z bidonu i wydało mi się to rewelacyjnym rozwiązaniem. Szczególnie, że umiejętność picia z bidonu jest równoznaczna z umiejętnością picia przez rurkę, która to zdolność jest przydatna w sytuacji braku bidonu czy kubeczka. Picie z bidonu jednak okazało się trudnym wyzwaniem. Ćwiczyliśmy wielokrotnie, ale Antek kompletnie nie pojmował, o co chodzi…gryzł rurkę, rzucał bidonem, trząsł nim nasłuchując czy grzechocze…na nic zdało się moje demonstrowanie jak należy ssać czy pokazywanie, że w środku znajduje się picie…Postanowiłam zatem zaczekać, sądząc że może jeszcze nie czas na bidon. Przez kilka tygodni stał on zatem z tyłu kuchennej szafki. Aż do wczoraj, kiedy to postanowiłam spróbować ponownie. Nalałam picie i dałam Antosiowi ciekawa, co będzie dalej. Antoś wziął rurkę do buzi, trochę pomemlał, trochę pogryzł, aż w końcu jak gdyby nigdy nic zassał i przełknął płyn. Był zaskoczony, dlatego spróbował pociągnąć raz jeszcze, a potem kolejny i kolejny. Już teraz dobrze wie do czego służy bidon, dzielnie pije z niego od rana. A ja jestem taka dumna. Mój mały mądry Chłopczyk!!

poniedziałek, 19 września 2011

Diagnoza

Od rana boli mnie brzuch..w zasadzie to czuję jakbym miała w nim zawiązaną pętle…jestem spięta..wyraźnie spięta..do tego towarzyszy mi brak apetytu. Co mi dolega? Jakieś pomysły? Siędzę, myślę i szukam odpowiedzi i choć ciężko było, to w końcu się do tego przyznałam. Sama przed sobą. Otóż dzisiaj po raz pierwszy przyszła do nas Ciocia Agnieszka – Niania Antosia. I naprawdę nic nie można Jej zarzucić. Była wesoła, uśmiechnięta, miła, dbała o Antka, śpiewała, zabawiała. Na prawdę ciężko powiedzieć, że coś zrobiła źle, nie tak jakbym sobie tego życzyła. Dużo rozmawiałyśmy, była otwarta, ciekawa Antosiowych zwyczajów, trybu dnia. Dogadali się ze sobą od razu.


Nie sądziłam, że to będzie takie ciężkie. Chce mi się płakać na samą myśl, że już za kilkanaście dni będę musiała zostawić moje jedyne, ukochane Dziecko i pójść do pracy. Nie chcę tego. Czuję się, jakbym miała się z Antosiem rozstać na strasznie długo. A to przecież tylko cztery godziny. Mam wrażenie, że swoim powrotem do pracy wyrządzam Mu okropną krzywdę. Stawiam sobie samej diagnozę: nie jestem emocjonalnie gotowa na rozłąkę. Czy dostanę L4?

piątek, 16 września 2011

Koleżanki

Wczesną wiosną, jak tylko zaczęło się robić cieplej, zaczęłam regularnie spacerować z Antosiem do Parku Ujazdowskiego. Wraz z poprawą pogody spędzałam tam coraz więcej czasu w ciągu dnia. Spacerowałam, czytałam książkę, gazety, rozwiązywałam krzyżówki…moim jedynym towarzystwem był Antoś, który wówczas głównie spał i jadł. Nie raz z zazdrością patrzyłam na mamy, które w większym gronie spotykały się, urzadzając piknik na trawie. Lub te, które całymi godzinami spacerowały razem, rozmawiając. Nigdy jednak nie miałam wystarczająco dużo odwagi, aby podejść i zagadnąć którąkolwiek z nich. Spędzałam czas sama. Aż pewnego dnia podeszła do mnie Ona, Ela, Mama Eryka. Zrobiła pierwszy krok, zaczęła rozmowę, zaproponowała kolejne spotkanie…pamiętam, że wracałam tamtego dnia do domu niemal w podskokach. Od tego czasu zaczęłam się z Elą regularnie umawiać w parku na spacerze. Później wymieniłyśmy się numerami, by móc utrzymywać stały kontakt również w czasie wakacji lub weekendów. Nie ukrywam, że nie raz zdarzyło mi się uzależnić porę spaceru Antosia od tego, kiedy dokładnie w parku zjawi się Ela. Byle tylko się z Nią spotkać. Mieć z kim porozmawiać o babskich sprawach.
Ela jest osobą otwartą i ma w parku wiele koleżanek. Dzięki Niej poznałam Magdę, Mamę Marlenki, z którą spotykamy się bardzo sporadycznie, oraz Anię, Mamę Lidki i Leona, która bywa w parku prawie codziennie. Spotykamy się, spacerujemy, rozmawiamy, wymieniamy doświadczenia. Czas płynie szybko. Temat goni temat.

Ania od wtorku wraca do pracy. Ja niedługo po niej. Dziś postanowiłyśmy, że mimo to będziemy się widywać raz w tygodniu wszystkie razem, z dziećmi. Chociażby na kawie. I już wiem, że nie jestem w Warszawie sama. Strasznie fajnie jest mieć koleżanki.

środa, 14 września 2011

Radio Bajka

Zupełnie przypadkowo, jadąc samochodem, M. natknął się na stację radiową dla najmłodszych. Radio Bajka towarzyszy nam  teraz zarówno w domu jak i w aucie. W ciągu dnia mnóstwo w nim audycji dla przedszkolaków, zagadek i konkursów. Niemowlaki też znajdą coś dla siebie - między 13 a 15 muzyka klasyczna odpowiednia dla dzieci, a po 19 piękne kołysanki na dobranoc. Na prawdę fajne!!

piątek, 9 września 2011

"Dlaczego powinniśmy traktować dzieci poważniej?"

Jakiś czas temu sięgnęłam po książkę, którą przeczytałam jednym tchem, kilka dni o niej intensywnie myślałam, po czym przeczytałam ją raz jeszcze. Mowa o poradniku pt. „Twoje kompetentne dziecko”. Autor, Jesper Juul to duński terapeuta rodzinny, posiadający ogromne doświadczenie. W swojej książce w prosty sposób przedstawia on teorię popartą wieloma przykładami z jego codziennej pracy. Na „żywych” przykładach pokazuje zatem, które zachowania są destrukcyjne dla dziecka, czego należy unikać, a na co szczególnie zwracać uwagę. Przede wszystkim Jesper Juul opisuje jak ważny jest szacunek oraz uznanie kompetencji dziecka w jego procesie rozwoju. Zaznacza, iż dzieci tak bardzo chcą z nami współdziałać, że kosztem zatracania cząstki siebie zrobią wszystko by stać się dzieckiem jakiego pragną jego rodzice. Stłumią ból i poniżenie, wezmą „winę” za konflikt na siebie, byle tylko czuć się akceptowanym. Wcześniej jednak będą dawały nam sygnały – poprzez zaburzenia somatyczne (brak apetytu, niespokojny sen), destrukcyjne i autodestrukcyjne zachowanie (to, co zazwyczaj nazywamy byciem nieposłusznym) będą próbowały dać do zrozumienia, że ich integralność psychiczna bądź fizyczna została naruszona. Rolą dobrego rodzica jest dostrzeżenie potrzeb dziecka i spełanianie ich. Autor wyraźnie zaznacza rożnicę między potrzebami i pragnieniami dzieci jako, że jego zdaniem, wielu rodziców myląc te pojęcia daje dzieciom to, czego pragną, potrzeby pozostawiając na drugim planie.

Autor poświeca w swojej książce wiele miejsca na wyjaśnienie różnicy między poczuciem własnej wartości, a wiarą w siebie. Zaznacza, jak ważne jest byśmy my, rodzice, dbali o poczucie własnej wartości naszych dzieci i w jak najmniejszym stopniu przyczyniali się do jej zaburzenia. Opisuje istotę dostrzegania dzieci, otwartych i szczerych rozmów oraz ochrony ich integralności osobistej. W końcu opisuje co dzieje się, gdy nasze zachowanie (najczęściej nieświadome) działa na dzieci destrukcyjnie. Odpowiada na pytanie dlaczego dzieci stają się „niewidzialne” i podpowiada co powinni zrobić rodzice, gdy zdadzą sobie sprawę, że mają takie dziecko. Definiuje między innymi pojęcia takie jak przemoc, odpowiedzialność, władza rodzicielska.

Dla mnie książka jest tym bardziej wartościowa, że czytając i analizując przytaczane tam przykłady często odnajduję w nich siebie. Dopiero teraz udało mi się zrozumieć wiele z moich zachowań i emocji. Na wiele z nich nie zwracałam dotychczas uwagi, a po lekturze stały się wyraźne i ważne.

Pisanie recenzji nie jest moją mocną stroną, dlatego dodaję fragment, który być może sprawi, że część z Was zdecyduje się sięgnąć po tę książkę:

„Prawdziwym darem od dzieci są wyzwania egzystencjalne, jakimi obdarzają nas tylko dlatego, że są tym, kim są. Dzieci zmuszają nas do przemyśleń naszych destrukcyjnych wzorców i sprawiają, że zastanawiamy się, czy nadajemy się na rodziców. Demaskują nasze płytkie pedagogiczne próby manipulacji i domagają się naszej obecności. Obrażają nas, odrzucając nasze dobre rady i wskazówki, dumnie i rzeczowo domagając się prawa do inności. A postępując w sposób destrukcyjny, zmuszają nas do uznania naszych błędów. Krótko mówiąc: ich wyjątkowa kompetencja robi tak wielkie wrażenie, że albo musimy ją dostrzec, albo samych siebie okłamywać” (Juul Jesper „Twoje kompetentne dziecko”; MiND 2011, str.105)

środa, 7 września 2011

Żywność eko vs słoiczki dla niemowląt

fot: internet
Zeszłej jesieni odwiedził nas G. To od Niego po raz pierwszy usłyszałam o żywności ekologicznej. Wówczas zaczęłam odwiedzać tego rodzaju sklepy czy stoiska. Zaczęłam też sprawdzać skład kupowanych produktów i półproduktów i staram się sięgać po te z najmniej skomplikowaną listą składników i to najlepiej taką, której poszczególne nazwy są mi znane. Sięgając po ser wybieram ten, który w składzie ma tylko mleko i podpuszczkę, kupując jajka, sprawdzam jakim numerkiem są oznaczone, itp. Nie robię codziennych zakupów w sklepach eko. Nie muszę. Wystarczy trochę się wczytać w etykietę i naprawdę w zwyczajnym markecie także można obkupić się w „zdrowsze” produkty.


Gdy zaczęłam rozszerzać dietę Antosia zaczęłam mocno zastanawiać się nad tym, co mu podawać. Czy kupować gotowe dania w słoiczkach, czy może samodzielnie przygotowywać mu obiadki? Nie jestem przeciwnikiem słoiczków, po prostu nie jestem do nich przekonana. Zrobiłam zatem małe badanie. W dziesięcioosobowej grupie badanych przeze mnie osób znalazło się dwóch lekarzy pediatrów, pięć Mam posiadających co najmniej dwójkę dzieci, oraz trzy Mamy jedynaków. Wszystkim Mamom zadałam pytania o to, jak karmiły bądź karmią swoje Dzieci, czy Dzieci chętnie jadły podawane im potrawy, co wg. nich jest zdrowsze – dania gotowe czy gotowane? Mamy starszych Dzieci pytałam także o to, czy obecnie ich Dzieci chętnie jedzą czy są tzw. niejadkami oraz czy wystąpiły jakieś zmiany alergiczne. Z lekarkami rozmiawiałam ogólnie na temat tego, co jest zdrowsze, czego należy unikać oraz podpytywałam o ich prywatną opinię na temat obydwu stylów żywienia.

fot.: internet

Otóż obydwie panie doktor były zgodne co do tego, że obecnie dostępna żywność jest pełna wszelkiego rodzaju środków chemicznych (pestycydów, fungicydów i herbicydów) w związku z czym, jeżeli zdecyduję się samodzielnie przygotowywać posiłki to w grę powinna wchodzić jedynie żywność ekologiczna. Odnośnie słoiczków miały jak najbardziej pochlebne zdanie i przekonywały, że nie wywołują one reakcji alergicznych oraz nie mają wpływu na preferencje żywieniowe dziecka w przyszłości. Rozmawiając z Mamami dowiedziałam się, że większość z nich podaje Dzieciom słoiczki i jest przekonana, że nie są one niczym złym. Jeżeli decydują się gotować, to mało która zwraca uwagę na pochodzenie mięsa czy warzyw. Wśród zagorzałych fanek słoiczków spotkałam dwie, których Dzieci niechętnie zaczęły jeść normalne jedzenie i obecnie należą raczej do grupy niejadków. Nie są natomiast alergikami. Mam kompletnie przeciwnych daniom w słoiczkach spokałam także dwie. One podają Dzieciom tylko i wyłącznie przygotowywane przez siebie potrawy, ale nie kupują produktów w sklepach ekologicznych. Dzieci ładnie jedzą, chętnie próbują nowych smaków. Także nie są alergikami. Nie wiele zatem z mojego badania wynikło, bo wciąż nie znalazłam odpowiedzi na pytanie: co jest lepsze? Jestem przekonana, że przez pierwsze lata życia dziecka produkty mu podawane powinnych być wiadomego pochodzenia (mam na myśli produkty eko). Wiem też, że gotowanie przy użyciu takich produktów jest dużo droższe i dużo bardziej czasochłonne od podania słoika. Z drugiej strony gotując samodzielnie mamy większe pole do popisu w kwestii urozmaicenia smaku…możemy mieszać dowolną ilość warzyw, w różniej kombinacji, różnie zagęszczając. To na pewno ma wpływ na późniejszą cechę niejadka bądź jadka. A jak Wy sądzicie? Jakie jest Wasze zdanie?

wtorek, 30 sierpnia 2011

Mama z wózkiem i policjant

fot.: internet
Sytuacja miała miejsce wczoraj, w poniedziałek. Około godziny 10 wyszłam z Antosiem na spacer do Parku Ujazdowskiego. Idąc chodnikiem przy ulicy Pięknej napotkałam na trudność w postaci źle zaparkowanego samochodu zagradzającego drogę. Gdybym nosiła rozmiar 36 pewnie wciągnęłabym brzuch i przecisnęła się między autem marki Volvo V40 combi a ścianą stojącej tam kamienicy i poszłabym dalej. Niestety do rozmiaru 36 jeszcze troszkę ;) mi brakuje, a w dodatku byłam z wózkiem, który ma szeroki rozstaw kół. Nijak nie mogłam zmieścić się w szparkę, którą uprzejmy kierowca zostawił dla przechodniów. Ciśnienie podskoczyło mi momentalnie, jako że na mojej trasie do parku takie sytuacje zdarzają się nad wyraz często. Zazwyczaj czekam cierpliwie na kierowcę, mówię mu, co o tym myślę i idę dalej. Tym razem czekanie okazało się być dużo dłuższe niż przypuszczałam. Dodatkowo oprócz mnie zebrało się kilka innych mam i opiekunek, które miały ten sam problem. Jedna z nich postanowiła zadzwonić po Straż Miejską, a że nie miała do nich numeru to zadzwoniła na Policję. Pani przyjęła zgłoszenie mówiąc, że patrol za chwilkę podjedzie i rozwiąże problem. Postanowiłam poczekać, bo jak wspólnie uznałyśmy lepiej jak będzie nas więcej. Przyjechała Policja i proszę sobie wyobrazić jak zdziwieni byli, że dzwonimy do nich z taką sprawą. Panowie zasugerowali, że zamiast po nich dzwonić możemy przecież przespacerować się naokoło, po pasach, inną drogą, omijając tym samym ten właśnie chodnik. Zawrzałam. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ja mam chodzić naokoło, a kierowca auta nie może zatrzymać się dwie ulice dalej…Panowie powiedzieli, że oni się takimi sprawami nie zajmują i że zadzwonią na Straż Miejską, gdyż to w ich kompetencjach leży rozwiązywanie takich problemów. Klasyczna spychologia. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że nas okłamali. Nie zadzwonili i nie przywołali na miejsce zdarzenia żadnej jednostki. Skąd wiem? Otóż po około 15 minutach czekania jedna z Pań zdobyła numer na Straż Miejską i zadzwoniła tam, by dowiedzieć się czy takowe zgłoszenie było wysyłane. Nie było. Panowie policjanci przyjechali, stwierdzili, że nie chce im się zajmować sprawą, dali nam dobrą radę, okłamali i odjechali. Jak się później okazało tego typu sprawy jak najbardziej leżą w ich kompetencjach i mogli rozwiązać problem w 15 minut. Gdyby tylko mieli w sobie odrobinę chęci.


Nie dziwi mnie wcale, że obywatele nie szanują i nie poważają Policji. Najgorsza jest jednak ta bezsilność…bo dzieci jadące wczoraj wózkach to przyszli podatnicy, którzy będą ciężko pracować na wcześniejsze, nie małe, policyjne emerytury.

sobota, 27 sierpnia 2011

Najmłodszy pływak

Mieliśmy tego nie zrobić jeszcze przez kolejnych kilka miesięcy, ale po głębszym namyśle stwierdziłam, że może warto zdecydować się wcześniej. I tak się stało. Dzisiaj po raz pierwszy wybraliśmy się całą rodziną na basen.

Po wejściu na pływalnię, Antoś rozglądał się z zaciekawiem i wszystko uważnie obserwował. Gdy zamoczyliśmy się w basenie, z początku troszkę płakał i krzyczał z dezaprobatą, ale po kilku minutach przyzwyczaił się do temperatury wody, rozluźnił się, uśmiechnął i czerpał z kąpieli garściami. Wymachiwał nóżkami, rączkami i nawet nie zniechęcił się, gdy inne dzieci przypadkowo chlapnęły go wodą. Bez dwóch zdań bardzo mu się podobało.Nawet pozwolił się wykapać pod prysznicem, co było nie lada zaskoczeniem - bowiem wcześniejszy kontakt z bieżącą wodą zawsze kończył się płaczem.
Gdy skończyliśmy naszą wodną przygodę, Antoś zmęczony, ale bardzo szczęśliwy zasnął w objęciach M.



czwartek, 25 sierpnia 2011

Pół roku

Minęło pół roku. Wydaje się, że Antoś dopiero co przyszedł na świat, a to już sześć miesięcy. Jest już dużym bobasem, który potrafi obracać się z brzuszka na plecy i z pleców na brzuszek (to pierwsze wychodzi mu zdecydowanie sprawniej). Leżąc na brzuszku podnosi pupę, próbuje odpychać się nóżkami i coraz częściej udaje mu się przesunąć delikatnie do przodu. Potrafi także obrócić się wokół własnej osi. Chwyta zabawki znajdujące się w zasięgu jego wzroku, również te, które widzi jedynie kątem oka. Grzechocze nimi, wymachuje, rozrzuca, bierze do buzi, przekłada z jednej ręki do drugiej. Bardzo aktywnie rusza zarówno rękami, jak i nóżkami. Nóżki z łatwością chwyta i bierze do buzi. Uwielbia sam sobie ściągać skarpetki. Uśmiecha się szeroko, śmieje się głośno, troszkę gaworzy, robi „prrrrrrr” ustami, no ale przede wszystkim śpiewa. Codziennie rano, po przebudzeniu, śpiewa sobie leżąc w łóżeczku i czekając aż do niego podejdę. Opanował sztukę picia z kubeczka i jedzenia łyżeczką. Obiema rączkami potrafi chwycić butelkę i bezbłędnie trafia smoczkiem do buzi. Doskonale radzi sobie z chrupkami kukurydzianymi i na sam ich widok przebiera nóżkami. Z czyjąś pomocą podciąga się do siedzenia, ale sam siedzieć jeszcze nie potrafi. Waży lekko ponad 7 kg i nosi rozmiar 68. Wciąż nie ma ani jednego zęba.

Antoś budzi się zazwyczaj między 5.30 a 6.00 i wówczas dostaje 150 ml mleka w butelce. Zjada to szybko i z apetytem, by mieć siłę na rozpoczynający się dzień. Zaraz po jedzeniu biorę Go do naszego łóżka, gdzie czytamy książeczki, oglądamy obrazki, a ja opowiadam mu co na tych obrazkach się znajduje. Ćwiczymy nazwy zwierzątek oraz dźwięki jakie wydają. Zadziwiające jest, że w czasie tych porannych chwil z lekturą Antoś doskonale skupia swoją uwagę. Uważnie przygląda się obrazkom i słucha, co do Niego mówię. Około 8 robi się zmęczony i zasypia, by o 9 obudzić się na śniadanie – kaszkę z dodatkiem świeżych owoców. Wkładam go w kuchni do krzesełka do karmienia i zakładam śliniak, a On cieszy się i przebiera nóżkami, bo doskonale wie, że zaraz dostanie coś pysznego. Kaszkę pięknie je łyżeczką z miseczki, szeroko otwierając buzię i mrucząc sobie „mmmmm”. Wyraźnie mu smakuje. Następnie dostaje dwie bądź trzy chrupki kukurydziane, a ja sprzątam w kuchni. Przebieramy się i ok. 10 wychodzimy na spacer. Mamy trochę czasu, bo do domu wracamy dopiero ok. 13.30. Wówczas Antoś dostaje zupkę łyżeczką z miseczki, którą zajada z ogromnym entuzjazmem. Jego dzienna porcja to około 230-250 g. Po obiadku zazwyczaj jest pora drzemki, odkładam Go wówczas do łóżeczka, by zasnął i mam trochę czasu by zająć się sobą, domem bądź obiadem. Poobiednia drzemka trwa nie dłużej niż dwie godziny. Ok. 16.30 Antoś budzi się w doskonałym nastroju, ale głodny. Dostaje zatem 150 ml mleka z butelki co sprawia, że jest gotowy do zabawy. Wówczas z pracy wraca M., jemy obiad, a następnie już we trojkę spędzamy czas wolny. Ok. 19 zaczynamy szykować kąpiel. Jest to codzienny rytuał. M. kąpie Antosia, ubieramy Go, a następnie M. go karmi (180 ml mleka z butelki) i odkłada do łóżeczka. Antoś błyskawicznie sam zasypia i śpi słodko do następnego dnia, kiedy to budzi się między 5.30 a 6.00 pośpiewując uroczo w swoim łóżeczku.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Niania

Temat poszukiwania Niani jest obecnie tematem nr 1 w naszym domu. Zbliża się bowiem nieuchronnie, wielkimi krokami, dzień w którym będę musiała zostawić Antosia z Piastunką, a sama wyruszę do pracy. Mimo, iż zdecydowałam się na początek wrócić na niepełny wymiar godzin, sama myśl o pozostawieniu Antosia pod opieką kogoś obcego spędza mi sen z powiek. Zaczęłam zatem szukać Niani. Kroki swe skierowałam na popularny portal internetowy, na którym ogłaszają się opiekunki oraz mamy szukając się wzajemnie. Odzew był natychmiastowy i w ilości przekraczającej moje najśmielsze oczekiwania. Panie pisały maile, dzwoniły…Wiedziałam dobrze kogo szukam, miałam jasno określone kryteria, wymagania, oczekiwania. To znacznie ułatwiło sprawę, gdyż wiele Pań okazało się nieodpowiednimi już w czasie rozmowy telefonicznej. Te, które zrobiły na mnie pozytywne wrażenie podczas rozmowy telefonicznej zapraszałam do domu w celu bliższego poznania. Po kilku dniach nieustannie dzwoniącego telefonu oraz ciągłych odwiedzin Opiekunek w naszym mieszkaniu zdecydowaliśmy się. Mam nadzieję i wierzę, że decyzję podjęliśmy słuszną. Na pewno o tym jeszcze kiedyś napiszę. Dzisiaj chciałam skupić się raczej na tych Nianiach, z którymi razem z M. nie mieliśmy ochoty podjąć współpracy.


Tak, jak pisałam wcześniej najpierw starałam się rozmawiać z Paniami przez telefon. Panie zazwyczaj opowiadały o sobie i o swoim doświadczeniu, a w miarę potrzeby zadawałam dodatkowe pytania by dowiedzieć się wszystkiego, co mnie interesowało. Zdarzył się jednak i taki telefon, kiedy to Pani obsypała mnie ogromną ilością pytań w stylu: „czy dziecko jest grzeczne?” „czy długo śpi w ciągu dnia?” „czy w budynku jest winda?” „jak daleko jest do pobliskiego parku?” po czym nie dając mi dojść do słowa stwierdziła, że ona się zastanowi i jak będzie zainteresowana to zadzwoni w przyszłym tygodniu. Inna natomiast w czasie rozmowy telefonicznej przekonywała mnie, iż mimo wysokiej ceny, na którą nie możemy sobie z M. pozwolić powinniśmy Ją właśnie zatrudnić gdyż jest najlepszą nianią i tylko z Niej będziemy zadowoleni. Powtarzała w kółko to samo, mówiła szybko i nijak nie dawała zakończyć ze sobą rozmowy. Opowiadała o swoich problemach finansowych, o tym że musi zapłacić rachunki itd. Jak zaproponowałam Jej spotkanie, dla świętego spokoju, byle tylko móc się rozłączyć, stwierdziła, że w tym tygodniu to nie ma czasu, bo idzie do fryzjera i umówiła się z koleżanką, w przyszłym ma urlop…także może za dwa tygodnie.

Jak tylko któraś z Pań wydawała się spełniać nasze oczekiwania, zapraszałam ją w celu bliższego poznania. I tak np. drugiego dnia poszukiwań przyszła do nas Pani, która pracowała 10 lat na oddziale noworodkowym, a następnie była nianią. Tak twierdziła. Natomiast na udokumentowanie pracy w szpitalu nie miała nic, poza jakimś świstkiem o skończonym kursie pierwszej pomocy, który to kurs odbyła we wczesnych latach 80tych. Pani wyraźnie się u nas podobało, bo pokusiła się nawet o następujące stwierdzenia: „No tu u Pani to bym mogła pracować, mam ulicę dalej dużo koleżanek” W dodatku opowiadała, że „z dziećmi to Ona wojuje już od 6 lat, ale zawsze bierze takie najmniejsze, bo te starsze to trzeba pilnować - nigdy nie wiadomo co takiemu strzeli do głowy”. Ponadto opowiadała o swoich sprawdzonych metodach wychowawczych polegających na zamykaniu dzieci w pokoju na klucz, gdy tylko były nieposłuszne. Na koniec przeszła do opowieści, jak ciężko Jej się żyje, że jej jedyną rozrywką jest telewizja kablowa i że jest nianią bo z emerytury nie starcza Jej na, i tu cytuję, „żarcie”. Na pytanie o to, co robi z dzieckiem w ciągu dnia zdziwiona odpowiedziała „ No jak to co…bawię się”. O zgrozo…już sobie wyobrażam Jej opiekę nad Antosiem – biedak płacze zamknięty w pokoju, a Ona z koleżankami pije kawę i ogląda seriale…

Innym razem przyszła Pani posiadająca świetne referencje, zadbana, uśmiechnięta…czar prysł gdy zaczęła opowiadać, że jest tak świetną Nianią, że dzieci wolą spędzać czas z Nią niż z rodzicami. Że wszystkie dzieci, którymi się dotąd opiekowała płakały jak wracali rodzice i cieszyły się gdy rano zostawały z Nią. Ponoć jedna dziewczynka na swoich urodzinach bawiła się tylko z nianią i tylko z prezentu od Niej się cieszyła, nie zwracając uwagi na zaproszonych gości. Dodatkowo Pani przekonywała nas jak zbawienny wpływ na rozwój dziecka ma telewizja i że robimy błąd wychodząc z założenia, że dzieci należy przed telewizją chronić, a nie sadzać. Zadzwoniłam do Niej dzień po naszym spotkaniu, by podziękować za wizytę i poinformować, że nie do końca tego szukamy. Pani była oburzona, stwierdziła że robimy straszny błąd i że trudno będzie o kogoś lepszego. No cóż…

Trafiła do nas również Pani, która pouczała mnie co powinnam robić z własnym dzieckiem. Trafiła właśnie w porze spania Antosia, który troszkę marudził próbując zasnąć w łóżeczku…zostawiliśmy go zatem w Jego pokoiku, i poszliśmy z Nią porozmawiać. Była wręcz oburzona, że zostawiliśmy marudne (nie płaczące, a marudne) dziecko samo w pokoju i pouczała mnie, że nie powinnam nigdy tak robić, bo Antosiowi jest smutno. Nie pomogło nawet, gdy powiedziałam, że Antos codziennie ‘mantruje’ kilka minut po czym ładnie sam zasypia. I że nie jest mu smutno tylko jest zmęczony.


Niań poznaliśmy dużo więcej. Powyżej opisałam tylko te najbarwniejsze postaci. Co mnie najbardziej zdziwiło w czasie tych wszystkich spotkań, to to, że wielu osobom wydaje się, że bycie nianią to taka sobie ot lekka i przyjemna praca dla każdego...co poniektóre Panie nawet nie zainteresowały się dzieckiem leżącym w sąsiednim pokoju, zdarzyła się taka, która bardzo uważała, żeby Antek jej nie obrzygał i jak tylko mu się odbiło to szybko oddała Go w moje ręce lekko zniesmaczona.


Na szczęście poznaliśmy też Panie, które kochają dzieci. Mają do nich serce, cierpliwość i są Nianiami z powołania. Spośród Nich wybraliśmy Panią Agnieszkę. Oby wybór okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę.



środa, 10 sierpnia 2011

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi

fot.:internet

Około dwa tygodnie temu wybraliśmy się całą trzyosobową rodziną na zakupy. Między innym robiliśmy wówczas zakupy spożywcze w Piotrze i Pawle. Ponieważ market wydaje mi się ciekawszy z poziomu chusty niż z gondoli postanowiłam pochustować trochę z Antosiem skoro sytuacja zmusiła mnie, by Go w ogóle tam zabierać. Stojąc przy stoisku z wędlinami spotkałam się z ostrą krytyką Pani ekspedientki:

Ona: Nie boi się Pani tak dziecka w tej chuście nosić?
Ja: A czego mam się bać?
Ona: No wie Pani…tyle się teraz mówi o tym jak to szkodzi na kręgosłup. No pomijając, że jest niebezpieczne dla życia.
Ja: Niebezpieczne dla życia??
Ona: No tak. Czytałam ostatnio, że jedna matka nosiła tak dziecko i ono się udusiło. I proszę sobie wyobrazić, że ona się nie zorientowała i tak z nieżywym dzieckiem cały dzień chodziła. Nie słyszała Pani…to była bardzo głośna sprawa!!

Nie słyszałam, nie czytałam. Pewnie dlatego, że nie sięgam po prasę, w której wypisują niestworzone bajki, a artykuły pisane są „do zdjęcia” które akurat udało się znaleźć.
Później do rozmowy włączyła się inna Pani, również obsługująca na stoisku mięsnym i zaczęła pouczać mnie, że chusta, fotelik dziecięcy i spacerówka to najgorsze zło i że w ogóle nie powinnam z tego korzystać, bo dziecku najlepiej jest w gondoli. Nie komentowałam. Nie chciało mi się wdawać w dyskusję. Nie pytałam, jak miałabym np. podróżować z dzieckiem bez fotelika? Albo co zrobić, gdy z gondoli już wyrośnie? Po prostu odeszłam.

Nie ukrywam, że nie był to pierwszy raz, kiedy obca osoba pozwoliła sobie na krytykę mnie jako matki. Nie raz słyszałam już: „ooo..a jemu nie za zimno?”, „nie karmi Pani piersią? Takiego maleństwa?”, „Trzeba zmienić ten krem, bo ma całą buzię białą” (chodziło o krem na słońce faktor 50), „Dzidziuś w spodenkach? Dzieci najlepiej czują się w kaftaniku i śpioszkach, nie wie Pani”, „Proszę zakryć dziecku uszko..dzisiaj mocno wieje”

Nie cierpię tego. I niekoniecznie dlatego, że nie lubię krytyki w ogóle. Chyba nikt za nią nie przepada, aczkolwiek krytyka bliskich często przydaje się, by spojrzeć na siebie i swoje zachowanie z innej perspektywy. Uważam, że każda matka ma prawo wychowywać swoje dziecko tak, jak uważa za słuszne. Jeżeli ktoś pyta mnie o zdanie/ radę – mówię, co myślę…często pozwalając sobie na własne zdanie…Staram się jednak nie dawać „dobrych” rad niepytana. Może dlatego drażni mnie, gdy kompletnie obca osoba daje sobie prawo by mnie pouczać, a ponadto daje mi do zrozumienia, że lepiej wie co jest dobre dla mojego dziecka.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Historia pewnej znajomości

Poznali się na początku drugiego roku studiów. Tzn. trudno powiedzieć, że się poznali…Ona trafiła do Jego grupy, ale w natłoku nowych twarzy nawet Go nie dostrzegła. A może nie chodził wówczas na zajęcia?? Na pewno spotkali się na jednej ze studenckich imprez pół roku później. Nie zrobił na Niej specjalnego wrażenia. Na pewno wydał się zabawny, ale wówczas to nie wystarczyło by się zainteresować, szczególnie, że z kimś się wówczas spotykała. On twierdzi, że wpadła mu w oko od razu, ale czy tak było?? Jakiś czas później zaczęli się kolegować. Nic specjalnego, ot taka zwykła studencka znajomość. Wspólne imprezy, dzielenie się notatkami, siadanie obok siebie na egzaminach. W międzyczasie Ona znów zaczęła być sama, a On coraz częściej do Niej dzwonił i proponował spotkania…niby wyjścia ze znajomymi, niby niezobowiązująco, a jednak czuła, że może chodzić o coś więcej. Denerwował Ją. Często opuszczał zajęcia, nie robił notatek, dużo więcej imprezował, a gdy przychodził czas sesji pytał o materiały i opracowania. Do tego wciąż za Nią „chodził”. Co poniedziałek proponował wspólne wyjście, a Jej już brakowało pomysłów na wymówki. Był cierpliwy…chyba przypadkowo. Rozśmieszał, rozmawiał, podtrzymywał na duchu…zaczęli spędzać ze sobą dużo czasu. Był Jej coraz bliższy. Coraz bardziej chciała, tęskniła, marzyła…aż w drodze na Słowację dostała grypy żołądkowej, a On dzielnie trzymał Jej woreczek foliowy i otulał swoją kurtką, gdy miała dreszcze. Po powrocie wiedziała już, że chce na pewno. Zaczęli się oficjalnie spotykać. Kończyli studia. Ona dostała pracę w Warszawie i bardzo chciała spróbować. On nie chciał jechać. Wiedział też, że jak pojedzie sama to ich związek nie przetrwa. Pojechał. Zamieszkali razem. Początki były trudne. Ciężko było się dotrzeć, bo oboje mają mocne charaktery. Ale udało Im się. Oświadczył się 24 grudnia 2008 roku na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu. Klęknął w kałużę. Oboje płakali ze wzruszenia.
Dokładnie dwa lata temu, 8 sierpnia 2009 roku wzięli ślub.


Mężu, zestarzej się ze mną…najlepsze dopiero przed nami!

niedziela, 7 sierpnia 2011

"Jeżeli umiecie diagnozować radość dziecka i jej natężenie musicie dostrzec, że największą jest radość pokonanej trudności, osiągniętego celu, odkrytej tajemnicy. Radość triumfu i szczęście samodzielności" (Janusz Korczak)

„Pomóż mi zrobić to samemu” to myśl przewodnia pedagogiki wg Marii Montessori. Pedagogika ta wspiera rozwój dziecka w pełnym tego słowa znaczeniu poprzez obdarzanie go miłością i szacunkiem, pomoc w osiągnięciu niezależności od dorosłych, ale przede wszystkim akceptuje dziecko takim, jakim jest. Zdaniem Marii Montessori naturalną potrzebą oraz warunkiem rozwoju dziecka jest jego aktywność. Małe dziecko najwięcej uczy się poprzez własną pracę, samodzielne nieprzymusowe działanie, spontaniczne próbowanie różnych rozwiązań. Dzieci uwielbiają się uczyć i poznawać świat. Jeśli tylko jesteśmy w stanie stworzyć dla nich bezpieczne i przyjemne miejsce pracy pełne ciekawych zabawek, dzieci są w stanie skoncentrować się, wyciszyć, chłonąć wiedzę a jednocześnie takie warunki pracy/zabawy wzmacniają ich poczucie własnej wartości oraz uczą rozumienia otaczającego je świata. W żadnym wypadku nie mam tu na myśli wszelkiego rodzaju gadających plastików zwanych, tylko i wyłącznie w celach marketingowych, zabawkami edukacyjnymi. Materiały Montessori nie muszą być niczym wyszukanym. Zazwyczaj sprawdzają się przedmioty codziennego użytku – papier, kolorowe naczynia, nici, guziki, klocki, serwetki etc. Ważne jest by przedmioty te zachęcały do zabawy np. kolorem, kształtem, teksturą. Wówczas dziecko włącza swoją ciekawość i chętnie zabiera się do działania. Chodzi o ty, by pozwolić dziecku na kreatywność, bo tylko poprzez samoistne tworzenie jest ono w stanie wiele się nauczyć i zrozumieć, a jednocześnie nie zniechęca się. Jeżeli dana zabawa jest powiązana ze stanem faktycznym to tym chętniej dziecko będzie chciało w niej uczestniczyć. Na przykład jeżeli jesteśmy w czasie przygotowań do wyjazdu nad morze zaproponujmy dziecku stworzenie jego własnego „morza” w butelce poprzez wsypanie tam piasku, muszelek, kamyczków i nalanie wody. Rozmawiajmy o tym, co się dzieje i tłumaczmy dlaczego piasek osadza się na dnie itd. Nie potrzebujemy kosztownych rekwizytów, a stwarzamy dziecku idealną możliwość poznania świata poprzez zabawę.
Maria Montessori zaznacza także jak ważne są tzw. lekcje ciszy podczas których dzieci np. wsłuchują się w odgłosy z ulicy. Dzieci koncentrujące w danej chwili pracę na jednym zmyśle rozwijają go i uwrażliwiają, a dodatkowo uświadamiają sobie coś, co wcześniej było im nieznane. Uczą się panować nad sobą, nad swoimi emocjami.

Ostatnio temat metody Montessori bardzo mnie zainteresował. Chciałabym dokładnie poznać i umieć zastosować tę metodę gdyż jak już wyczytałam metoda ta sprawdza się ponoć jedynie wówczas, gdy przestrzega się wszystkich jej reguł. Zatem aby przejść do ćwiczeń z dzieckiem należy najpierw zapoznać się z teorią. Jest to konieczne po to, by podczas zabaw z dzieckiem rozumieć dlaczego dobierane są takie, a nie inne materiały. W metodzie tej bowiem każdy materiał i każde zadanie mają swoją określoną rolę. Ważny jest również wiek oraz stopień rozwoju dziecka.

Jest to metoda stosowana u dzieci od drugiego roku życia. Mam zatem trochę czasu aby dowiedzieć się więcej i przygotować się. Jestem na etapie szukania pozycji książkowych, które precyzyjnie opisują zasady stosowania pedagogiki Montessori. Mam w sobie wiele zapału i chęci do pracy. Czy się uda? Czy stworzę Antosiowi odpowiednie warunki? Trzymajcie kciuki!!

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Chusta

Pomysł chustowania spodobał mi się odkąd pierwszy raz zobaczyłam matkę niosącą dziecko w chuście. Też chciałam spróbować. Do chustowania najpierw zachęciłam moją siostrę dając Jej chustę w prezencie…na początku nie była przekonana, ale po jakimś czasie pomysł jej się spodobał. W dniu w którym Antek odmówił jedzenia piersi miałam okropne wyrzuty sumienia. Chciałam jakoś wynagrodzić Mu brak bliskości, którą dotąd cieszyliśmy się podczas karmienia. Wówczas przypomniałam sobie o chuście. Tyle się mówi, że jest to jedna z podstawowych form utrzymania bliskości z dzieckiem. Kupiłam chustę jeszcze tego samego dnia. Niestety nie przypadła ona do gustu Antkowi. Po kilku próbach kończących się jego płaczem poddałam się. Byłam przekonana, że ciasnota towarzysząca chustowaniu nie przekonuje Go i dlatego płacze jak tylko zostanie wsadzony do chusty.

Jakiś czas później brat M. chciał spróbować chustowania. Okoliczności były sprzyjające, bo spędzaliśmy wówczas dzień w ogrodzie. Antek zamiast płakać rozglądał się wkoło i podziwiał przyrodę. Z chusty świat wygląda o wiele ciekawiej niż z gondoli. Można obserwować drzewa, kwiatki…wszystko to jest dla dzieci bardzo interesujące. Postanowiłam pójść za ciosem i coraz częściej wsadzałam Antosia do chusty. Szczególnie podczas naszych wakacji w Jastarni. Spacery po plaży, po lesie…wszędzie starałam się zabrać chustę i jak tylko Antoś nie spał staraliśmy się chustować. Przekonał się. O płaczu zostało tylko wspomnienie. Teraz śmieje się i gaworzy bacznie obserwując świat.

sobota, 30 lipca 2011

Wspomnienia z wakacji

Pogoda nie zawsze nas rozpieszczała tak więc postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę do Gdyni. Plan był taki, by w obie strony popłynąć tramwajem wodnym. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten świetny pomysł i gdy w czwartek rano ustawiliśmy się w kolejce do kasy by kupić bilety na statek – właśnie ich zabrakło. Nie był to powód by się poddać i zrezygnować z wyprawy. Szkoda byłoby po prostu wrócić do domku i nie skorzystać ze wszystkich tych pieczołowicie i z namysłem zapakowanych toreb powieszonych na wózkach, matkach i ojcach…Ojców bowiem było dwóch, matki dwie a dzieci troje…w dwóch wózkach. Wszyscy w świetnych humorach. Poszliśmy na dworzec…pociąg okazał się być za 25 minut. Czekamy. Później niecałe 2 godziny w pociągu i będziemy na miejscu. Kupiliśmy bilety. Antek w międzyczasie zrobił kupę, także przewijaliśmy go na ławce tuż obok dworca. Humory dalej dopisywały. Byliśmy żądni przygody. Nie mogło się nie udać. Przyjechał pociąg. Załadowany, ale co tam…dla nas miejsce się znalazło. Siedzimy i jedziemy. Dzieciaki dostają szału. Piszcza, krzyczą, nie da się ich niczym zainteresować. Chrupki, mleko, wierszyki, smoczki…Mamy cierpliwość…są to w końcu nasze dzieci. Gorzej mają państwo siedzący obok…mieli nadzieję poczytać gazetę, ale wyglądają jakby nie słyszeli własnych myśli. Nie przejmujemy się. Cieszymy się, że nasze dzieci są radosne. Po dwóch godzinach lekko zmęczeni wysiadamy w Gdyni. Pogoda pochmurna, ale nie pada. Idziemy do portu kupić bilety na tramwaj wodny w drogę powrotną. Chwila namysłu i decydujemy się zostać w Gdyni dwie godziny dłużej i zamiast do Jastarni kupujemy bilety na tramwaj wodny do Helu. Stamtąd na pewno będzie pociąg wprost do naszego ośrodka…Hej przygodo przygodo…Trochę się stresuję, jak przeżyją to dzieci, ale reszta dorosłych szybko mnie uspokaja..Idziemy coś zjeść. Dla rozluźnienia zamawiamy pierwsze tego dnia „modżajto”. Nie ma przecież nic gorszego niż spięci i zestresowani rodzice. Dzień mija szybko i miło. Nie zauważamy kiedy zbliża się pora powrotu dlatego na statek idziemy szybkim krokiem w obawie, że nam ucieknie. W międzyczasie sprawdzamy godzinę odjazdu pociągu z Helu do Jastarni. Po zejściu ze statku mamy 18 minut na przejście z portu na dworzec. Nie zniechęcamy się. Rozmyślamy jak rozlokować dzieci by szło się najszybciej. Które jadą w wózkach, a które w chuście. Płyniemy sobie spokojnie, później tylko lekka gimnastyka przy zejściu na ląd i jesteśmy. Mamy 12 minut. Biegniemy. Dobiegamy w ostatniej chwili. Wsiadamy do pociągu zlani potem, miejsce dla nas jest tylko na korytarzu ale cieszymy się, że w ogóle jest i nie musimy czekać na kolejny pociąg. Dzieci są marudne, głodne i zmęczone. Płaczą. Okazuje się, że pociąg nie zatrzymuje się na naszej stacji. Musimy wysiąść stację wcześniej i iść piechotą. Trochę jesteśmy źli, ale są tego rozwiązania dobre strony – po drodze wstąpimy do sklepu i na gofry…będzie to idealne zakończenie pełnego emocji dnia. Docieramy do naszych domków po 21. Dzieci ledwo żyją. Kąpiemy je i kładziemy spać. Później relaksujemy się jeszcze i wspominamy udaną wycieczkę. A jest co wspominać…

Jedyne takie miejsce

 Właśnie wróciliśmy z wakacji. Powroty są zawsze trudne, szczególnie gdy wakacje bez wątpienia można zaliczyć do udanych. W tym roku urlop spędzaliśmy w Jastarni. Cudowne miejsce. Najpiękniejsze na wybrzeżu. Las, czysta i szeroka plaża, z jednej strony morze, z drugiej zatoka. Duży wachlarz atrakcji nawet w pochmurne i deszczowe dni. Urzekające trasy  spacerowe wzdłuż morza, leśną ścieżką…można się tam schronić w upalne dni i po prostu iść przed siebie bo ścieżka zdaje się nie mieć końca. Wszędzie blisko, bo pociągiem między miejscowościami jeździ się niczym tramwajem w mieście…No i ten klimat zbawienny dla każdego: dzieci pięknie śpią, maja apetyt i są radosne; panowie nie borykają się z problemem nieprzyjemnego efektu suto zakrapianych alkoholem wieczorów.  Szkoda, że dojazd na Hel wiąże się z długimi godzinami spędzonymi w aucie… ale nie zniechęcamy się…pożegnaliśmy się z morzem przed wyjazdem i już dzisiaj wiemy, że za rok też tam będziemy. Najchętniej w tym samym składzie.

środa, 13 lipca 2011

Tata

Fajnym Tatą jest mój mąż.
Pamiętam jak ucieszył się na wiadomość o tym, że jestem w ciąży. Od razu zaczął wydzwaniać do wszystkich i obwieszczać radosną nowinę. Przyniósł mi kwiatki, dbał bym dużo spała, gotował smakołyki. Cieszył się na wieść o pierwszych ruchach dziecka, uczestniczył w wizytach u lekarza, był przy badaniach usg. Był przy porodzie. Po powrocie ze szpitala wziął długi urlop i dużo zajmował się Antkiem. Przewijał go, trzymał do odbicia, lulał. To M. na początku kąpał Maluszka. Ja się bałam. Z biegiem czasu ich relacja była coraz bliższa. Głównie dzięki temu że M. stara się poświęcać Antosiowi dużo uwagi. Wiadomo, ponieważ pracuje, czasu ma dużo mniej niż ja. Ale jak już jest z nami, to stara się być dla Antka na 100%. W tygodniu, w którym chodzi do pracy później, budzi się razem z Antosiem, zabiera go do drugiego pokoju i tam go przewija, karmi, zabawia. Ja wówczas śpię spokojnie. Wówczas, gdy pracuje do 16, przejmuje obowiązki związane z kąpielą i układaniem do snu. Nie ingeruję w to, co dzieje się w łazience, nie pouczam przy ubieraniu. M. świetnie sobie radzi. Nie jestem niezbędna. Ostatnio długo się nie widzieli, bo pojechaliśmy z Antosiem do Wrocławia…przyjeżdżał do nas na weekendy. Bał się, że Antoś go nie pozna, że zrobi podkówkę…nic takiego nie miało miejsca. Nie miało prawa. Antoś doskonale wie, kto jest jego Tatą…bo M. jest Tatą przez duże „T”.

wtorek, 7 czerwca 2011

"Przepraszam, czy mogę prosić Pana o pomoc?"

Mieszkam w Warszawie. Miasto to stara się o miano europejskiej stolicy kultury, przygotowuje się do przyjęcia kibiców i gości w czasie Euro 2012, jest miejscem wielu manifestacji, strajków i imprez masowych.


Centrum Warszawy, skrzyżowanie ulicy Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi. Każda z nich to trzy pasy w jednym kierunku. Pasów dla pieszych nie ma, za to jest przejście podziemne…strome schody. Staję z wózkiem i patrzę w dół…nie dla mnie. Wzrokiem szukam rozwiązań dla niepełnosprawnych..coś przecież musi być. Jest. Platforma. Mała, brudna winda która zjeżdża wprost do szaletu miejskiego. Nie mam wyjścia. Podchodzę. Okazuje się, że nie działa…

Innego dnia postanawiam pójść na zakupy na Halę Mirowską. W myślach śledzę trasę..muszę przejść przez przejście podziemne przy Dworcu Centralnym. Pocieszam się, że w takim miejscu na pewno sobie poradzę…Główny dworzec Warszawy musi być przygotowany na ewentualne odwiedziny osób niepełnosprawnych…znajduję windę..taką jakby platformę zamontowaną do poręczy wzdłuż schodów. Jest złożona, ale obok wisi informacja „proszę nacisnąć przycisk i poczekać na obsługę”. Przyciskam, czekam…5..10..15 minut..Rezygnuję.

Jakbym chciała zrobić zakupy w okolicznym sklepie mogę co najwyżej skoczyć do warzywniaka pod domem…wszystkie inne sklepy, cukiernie, piekarnie, sklep mięsny…wszystko to jest dostępne po przejściu kilku schodków w dół tudzież w górę..schodki wąskie, strome…a wózka przed sklepem przecież nie zostawię.

Na początku miałam opory, teraz z uśmiechem na twarzy proszę o pomoc. Wzrokiem szukam kogoś, kto a) będzie miał czas, żeby się zatrzymać i wysłuchać mojej prośby (w końcu jestem w Warszawie, tu każdy się spieszy) b) pomoże mi z wózkiem na schodach…celuję głównie w studentów płci męskiej. Żaden mi jeszcze nie odmówił. Nie miałam więc okazji się zniechęcić i o pomoc proszę coraz częściej. Wiem jednak, że moja sytuacja jest tymczasowa…ze jestem tylko matką z wózkiem…100% sprawną…ale co mają zrobić wszyscy Ci , którym zdrowie nie pozwala przemierzać kilometrów schodów? Czy dla nich nie ma miejsca w stolicy?

czwartek, 26 maja 2011

"Ręka, która wprawia w ruch kołyskę, porusza światem" (R.M. Rilke)

Dostałam dzisiaj rano laurkę. Najpiękniejszą. Były w niej życzenia i odrysowana rączka... Wzruszyłam się. W jednej chwili zapomniałam o nieprzespanej nocy..."Nikt nie zrozumie, jak ktoś tak mały może tak bardzo zmienić świat, dopóki nie weźmie swojego dziecka w ramiona"...