Strony

.

.

sobota, 5 marca 2011

"Rodzić po ludzku"

24 lutego 2011 r, czwartek, M wychodzi do pracy ok. 7.30. Zostaję w domu jak co dzień, czuję się jednak inaczej niż zwykle. Boli mnie krzyż..coś w stylu bóli miesiączkowych natomiast ból nie jest dokuczliwy,jest za to sekwencyjny. Mierzę czas pomiędzy kolejnymi sekwencjami i zapisuję na kartce. Do 11 wiem, że bóle występują regularnie co 10 minut i trwają około 40 sekund. Domyślam się, że zaczynam rodzić. Podniecona dzwonię do Siostry by utwierdzić się w swoim przekonaniu – miałam rację…tak to się zaczyna. Dzwonię do Teściowej, zaleca by jechać do szpitala. Dzwonię do M do pracy i mówię, że się zaczęło. Dopakowuję do końca torbę, biorę prysznic i czekam, aż M wróci z pracy. Jest południe. Jedziemy do szpitala. Oboje jesteśmy podnieceni, w samochodzie żartujemy. Na izbie przyjęć podpinają mnie do aparatu KTG, okazuje się, że żadne skurcze się nie zapisują. Przychodzi lekarz – bada. Badanie to jest najbardziej nieprzyjemnym w całym moim życiu. Po czym daje mi zastrzyk w tyłek i każe wracać do domu mówiąc że to skurcze przepowiadające. Wracamy do domu. Z każdą godziną ból narasta. Staje się też częstszy. Gramy z M w scrabble, żeby zabić czas i oderwać mnie od myślenia o bólu. Ok. 22 ból jest ciężki do wytrzymania. Decydujemy się jechać do szpitala raz jeszcze. Na izbie przyjęć wita nas ten sam lekarz, tym razem badanie jest jeszcze bardziej nieprzyjemne i skwitowane „proszę jechać do domu i się wyspać, pani jeszcze nie rodzi”. Jedziemy zatem do domu. W aucie ja płaczę. Ból jest okropny. Pytam siebie jak zaczyna się poród skoro nie tak? W domu kładziemy się spać. Ja cały czas płaczę. Nie wiem co robić, co myśleć..jestem zmęczona całodziennym mierzeniem skurczy oraz odczuwaniem ich.

25 lutego, godzina 1 w nocy. Zasypiam. Ok. 3 budzi mnie jeszcze większy ból, skurcze są coraz częstsze, nie do wytrzymania. Ledwo jestem w stanie wejść pod prysznic, schylić się..zastanawiamy się co robić. Nie pojedziemy przecież do szpitala..znów nas odeślą..wzdrygam się na myśl o kolejnym badaniu ginekologicznym. O 5 nad ranem M decyduje, że jedziemy. Skurcze są co 3 minuty. Jęczę na cały głos. Ledwo jestem w stanie dojść do auta. Jedziemy do szpitala trzeci raz w ciągu doby..nie jest nam do śmiechu. Temperatura na zewnątrz wynosi -12 st. C. Na izbie przyjęć wita nas ten sam lekarz. Bąka coś pod nosem, że jestem wyraźnie zdeterminowana, żeby urodzić. Bada. Okazuje się, że mam rozwarcie na 1 cm. Przyjmują nas na salę porodową. Jedziemy z M. windą na górę i wchodzimy na salę porodów rodzinnych gdzie wita nas bardzo miła pani – położna. Wypytuje mnie o samopoczucie, bada, podłącza kroplówkę i mowi co robić w czasie skurczy by były nieco mniej odczuwalne. Jest godzina 6 rano. Ból nie do zniesienia. Bez względu na to czy stoję, czy leżę, czy siedzę na piłce ból wywołuje u mnie spazmy. Nie płacz, nie jęki, a głośne spazmy. Wchodzi lekarz. Młody, uśmiechnięty, wita mnie słowami „ooo widzę że nasza pacjentka całkiem aktywnie rodzi”. Mnie nie jest do śmiechu. Rozwarcie na 3 cm. Położna i M na zmianę masują mi plecy, wchodzę pod prysznic, M polewa mi plecy ciepłą wodą..czuję ulgę, ale po 15 minutach położna zaleca by skończyć kąpiel. Jest godzina 11. Położna proponuje mi znieczulenie zewnątrzoponowe. Do porodu szłam z przekonaniem, że będę rodzić bez znieczulenia. Straszliwy ból wpływa na zmianę zdania. Decyduję się. Przychodzi anestezjolog i przy rozwarciu 4 cm zakłada znieczulenie..w czasie skurczy ból wyciska ze mnie łzy, ciężko jest usiedzieć nieruchomo, co jest niezbędne do prawidlowego założenia zzo. Zaczynam czuć ulgę. Kładę się i odpoczywam. Marzę o drzemce. Po około 40 minutach okazuje się, że prawa strona została znieczulona tylko w pewnej części. Znów zaczynam czuć coraz silniejsze bóle krzyżowe. Anestezjolog postanawia podać kolejną dawkę znieczulenia. Działa. Nie czuję bólu. Stoję, kołyszę się na linie zwisającej z sufitu. Żartujemy z M, żebym się na niej uwiesiła jak tarzan. Jest strasznie miło. Godzina 14. Zajmują się mną już dwie położne i lekarz, na bieżąco informując co dzieje się z moim ciałem i w jakim stanie jest dzidziuś. Odpowiadają na wszystkie moje pytanie. Czekamy, aż rozwarcie będzie na 10 cm. Dzięki znieczuleniu czuję jakbym się wyspała, nabieram sił, żartuję nawet że tak to mogę rodzić… Dochodzi do rozwarcia 9 cm i akcja porodowa delikatnie spowalnia. Lekarz informuje mnie, że jest to efekt znieczulenia i że podadzą mi oksytocynę by na nowo wzmocnić skurcze porodowe. Jednocześnie zapewnia, że już niedługo zobaczę dzidziusia. Jest 14:30. Oksytocyna zaczyna działać natychmiast…czuję bóle parte..bardzo dziwne uczucie, lekarz mnie bada – widzę po jego minie, że coś jest nie tak. Okazuje się, że dzidziuś ustawia się czołowo. Poród naturalny może nie być możliwy. Informują mnie, że jest ryzyko cesarskiego cięcia. Zaczynam płakać. Nie chcę cesarki, nie teraz, nie po tylu godzinach walki…proszę lekarza by powiedział co mam zrobić, jak się ustawić, jak przeć by pomóc dzidziusiowi wejśc w kanał rodny. W duchu zaczynam się modlić. Proszę Boga o pomoc. Jestem wykończona i zaczynam się stresować. M trzyma mnie za rękę. Próbuje pocieszać. Położne ustawiają w pozycjach które pomogą dzidziusiowi dobrze się ustawić. Głaszczą po głowie, pocieszają, dodają otuchy. Czuję, że nie jestem sama. Jest ze mna mój Mąż i trzy obce osoby, które przez ostatnie godziny tak wiele dla mnie zrobiły. Ufam im bezgranicznie, poddaje się wszystkim ich zaleceniom. Walczymy razem. W końcu udaje się. Doktor ustawił dzidziusia do wyjścia. Zaczyna się parcie. Położna dokładnie informuję jak przeć, instruuje jak oddychać. Prę. Trzy parcia. Oddech. Trzy parcia. Oddech. Sytuacja znów się komplikuje, bo dzidziuś w czasie moich oddechów cofa się. Mimo intensywnego parcia nie przesuwa się do przodu…Położne pomagąją. Lekarz pomaga. Prę z calych sił, ale czuję że mam ich coraz mniej. Położna zgina mnie w pół by było łatwiej przeć. Krzyczy, że dam radę..żebym była dzielna, że świetnie mi idzie, że pięknie rodzę. Na zmianę mówi: przyj, zamknij oczy, wymień oddech. Lekarz na bieżąco sprawdza gdzie jest dzidziuś, a w czasie parcia naciska na mój brzuch by pomóc dziecku przyjść na świat. Druga położna pomaga odpowiednio docisnąć nogi by poród przebiegł szybciej. Czuję, że opadam z sił. Mam sucho w gardle. Na jakimś etapie podają mi tlen..nie wiem na jakim, bo nawet tego nie zarejestrowałam. Dowiedziałam się później. Prę dalej. Czas strasznie się dłuży. Marzę, żeby to się skończyło. Nagle do sali porodowej wchodzi kilka innych osób, coś wyraźnie zaczyna się dziać. Nie mam nawet sił pytać. Położna dalej instruuje że ma przeć, obiecuje że już niedługo. Prę z całych sił. Daję z siebie wszystko. I nagle…ni stad, ni zowąd czuję ogromną ulgę…jest 15:42 a ja widzę Jego… Antosia..leży na moim brzuchu zwinięty w kulkę, w mazi, różowo - fioletowy..podnosi go lekarz i pokazuje do góry mówiąc z uśmiechem „już jestem”. Podchodzi M. Zupełnie zapomniałam, że tam był. Widzę, że płacze. Płaczemy oboje. A w zasadzie w trójkę, bo Antoś też płacze…M przecina pępowinę. Zabierają dzidziusia na chwilkę na badania, ale zaraz przynoszą go i kładą mi na klatce piersiowej. Lekarze mnie szyją (trwa to około 40 minut), a ja trzymam go w objęciach..jest malutki, bezbronny, ma zamkniete oczka…ale jest taki piękny. Nie czuję zmęczenia, wszystko mija…czuję, że odbębniłam kawał dobrej roboty, ale wiem też że gdyby nie lekarz i dwie położne – nie dałabym rady, nie urodziłabym siłami natury. Będę im wdzięczna do końca życia. Szczególnie, że nie opłacałam ich „ekstra”. Po prostu stawiłam się na sali porodowej, a oni jak Anioły czekali tam na mnie i cały czas pomagali. Znieczulenie też było gratis. Poród miałam ciężki..ale wiem, że rodziłam „po ludzku”.

Antoś dostaje 10 punktów w skali Apgar. Leżymy na sali porodowej przez dwie kolejne godziny i przytulamy się. Zaczyna się nowy etap w moim życiu. Jestem mamą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz