Strony

.

.

sobota, 31 grudnia 2011

Jaki był ten 2011??

Jaki był mijający właśnie rok dla mnie? Na pewno nad wyraz niepowtarzalny, inny niż wszystkie poprzednie lata.
Rok 2011 zaczęłam od zwolnienia i odpoczynku w oczekiwaniu na urodziny Antosia. Było to błogosławieństwo po ciężkim, spędzonym na wykonywaniu obowiązków służbowych, pracowitym roku 2010. Miałam wówczas niesamowicie dużo czasu tylko i wyłącznie dla siebie. Bez dźwięku budzika, bez pośpiechu. Mogłam do woli czytać, spać, odpoczywać. Nasze mieszkanie było zawsze czyste, tak jak lubię, lodówka pełna, a obiad zrobiony na czas powrotu M. z pracy. Istna sielanka.
25 lutego urodził się Antoś. Zaczęłam nowy rozdział mojego życia. Wychodząc ze szpitala przywitały nas pierwsze promienie wiosennego słońca. Macierzyństwo dało mi dużo radości i poczucia spełnienia, a urlop macierzyński był najmilszym czasem, jaki dotąd miałam. W czerwcu pojechałam z Antosiem na trzy tygodnie do Wrocławia. Wówczas, zupełnie przypadkiem, odświeżyłam stare znajomości. Do dziś bardzo się z tego cieszę i uważam jako jeden z sukcesów mijającego roku. Następnie lipiec i wyjazd na Hel - błogie dwa tygodnie, super wakacje do których wraca się pamięcią jeszcze wiele lat później.
Koniec roku, to powrót do pracy, co może nie było najprzyjemniejszym doświadczeniem. Miałam za to możliwość powrotu tylko na kilka godzin, co pozwoliło łączyć obowiązki macierzyństwa z pracą.
Uważam, że 2011 rok był najlepszym rokiem, jaki było mi dane dotychczas przeżyć. Czy było coś, co mi się nie udało? Oczywiście. Nie wyszło mi karmienie piersią. No i nie schudłam tyle, ile chciałam. Ale zarówno z jednym jak i z drugim już się pogodziłam. Podsumowując cały rok te dwie kwestie wypadają na prawdę blado na tle wszystkich sukcesów i miłych chwil, które dostałam od życia.

piątek, 30 grudnia 2011

Święta, święta i po świętach

To było pierwsze Boże Narodzenie Antosia. Myślę, że wiele jeszcze nie rozumiał. Nie spróbował też wszystkich dwunastu potraw. Spotkał za to całą swoją liczną rodzinę. Pobawił się z kuzynami i kuzynkami, nie ukrywając przy tym jak wielką frajdę Mu to sprawia. Poganiał za psem Babci - Mailem i poszarpał pluszaka z psem Wujka - Pepe. Poznał kilka nowych smaków. Z zachwytem patrzył na choinkę, a ze zdziwieniem na nas śpiewających kolędy. Mało spał, bo wrażeń było co nie miara - dlatego świąteczne szaleństwa odsypiał jeszcze kilka dni po powrocie. Dostał masę prezentów. Pewnie dlatego,że miał fory u Mikołaja - był w końcu jednym z Jego pomocników ;)

czwartek, 29 grudnia 2011

Z dzieckiem na lotnisku, z dzieckiem w samolocie

Zazwyczaj na Święta jechaliśmy do Rodziców samochodem. Droga jest długa, męcząca, a w okresie świątecznym dodatkowo mocno zakorkowana. Alternatywą jest pociąg, który zimą z ogromnymi świątecznymi bagażami też byłby wyzwaniem, oraz samolot. Właśnie z tego ostatniego rozwiązania postanowiliśmy skorzystać w tym roku. Przede wszystkim wydało nam się to najszybszym i najwygodniejszym sposobem podróżowania z małym Dzieckiem. Ponadto chcieliśmy sprawdzić jak Antoś zniesie podróż samolotem. Ja z Antkiem poleciałam trochę wcześniej. M. doleciał do nas w sobotę rano. Wracaliśmy razem.
Wszystko było dokładnie zaplanowane. W środę po południu zamówiłam taksówkę z fotelikiem dziecięcym, którą udaliśmy się razem z Antosiem na lotnisko. Nadałam bagaż i upewniłam się, że na terminalu są windy przy każdej bramce tak, że nie będę miała problemu z dostaniem się do autobusu, który podwozi psażerów do samolotu. Samolot bowiem startuje z płyty lotniska, nie spod terminala. Z Antkiem w wózku oraz bagażem podręcznym skierowałam swoje kroki do kontroli bezpieczeństwa. Panowie ochroniarze poprosili bym położyła wszystko na taśmę, wyjęłą Dziecko z wózka, wózek położyła na taśmę oraz z Dzieckiem przeszła przez bramkę. Poprosiłam o pomoc tlumacząc, że podróżuję sama z Antosiem,który jeszcze nie stoi o własnych siłach. Obsługa lotniska pomogła mi bez mrugnięcia okiem.Wszystko przebiegło bez zastrzeżeń. Poszliśmy zatem z Antkiem do naszej bramki, po drodze odwiedzając kilka sklepów (nie mogłam się oprzeć) i tam czekaliśmy na przyjęcia nas na pokład. I tu zaczęły się problemy. Okazało się, że windy niestety nie ma. Są schody. Wysokie, strome i wąskie. Poprosiłam Panią obsługującą nasz lot o pomoc, a ona tylko wywróciła oczami odpowiadając,że nie wie do kogo ma zadzwonić. Udałam,że tego nie słyszę na co Pani po chwili namysłu zaproponowała bym poczekała przy schodach, a ona zadzwoni po pomoc w zniesieniu wózka. Także czekałam. Wszyscy podróżujący siedzieli już w autobusie, a ja wciąż czekałam. Czekałam i czekałam. Po ok 15 minutach postanowiłam pójść przypomnieć się Pani. I co się okazało?? Pani już nie było. Bramka zamknięta. Musiałam zatem ze schodami zmierzyć się sama. Schodek po schodku zjeżdżałam zatem na tylnich kołach wózka. Na kucaka, bo schody były strome. Z przewieszonym przez ramię bagażem podręcznym. Niezapomniane doświadczenie. Na szczęście się udało. I na szczęście autobus na nas czekał. Pojechaliśmy zatem na płytę lotniska, pod samolot. Tam postaliśmy chwilę w autobusie i wróciliśmy pod te same schody, którymi schodziłam sama z wózkiem. Awaria samolotu. Obsługi lotniska nie było tak więc poprosiłam jednego z pasażerów o pomoc. Chętna była tylko jedna Kobieta. Może też kiedyś musiała przemierzać schody z wózkiem...Wniosłyśmy wózek i czekałyśmy na informacje dotyczące lotu. Godzinę później ponownie poproszono nas o przechodzenie do autobusu. Tym razem, nauczona doswiadczeniem, domogłam się pomocy nim jeszcze obsługa lotniska zdążyła przede mną uciec. Przy samolocie trafiłam na miłych Panów, którzy pomogli mi złożyć wózek i zapewnili wchodzenie do samolotu bez kolejki.
Podróż powrotna odbyła się bez niespodzianek. Byliśmy z M., a dwójce dorosłych podróżuje się z dzieckiem o wiele łatwiej.
Antoś, mimo zmęczenia spowodowanego opóźnieniem, oraz wszelkich innych niedogodności, zachowywał się wzorowo. W samolocie bardzo mu się podobało. Nie płakał, nie krzyczał. Siedział sobie na kolankach i darł gazetkę pokładową :). Złote dziecko.

fot.: http://www.lot.pl/

środa, 28 grudnia 2011

Ciąg dalszy, niestety, nastąpił


fot.: internet

Miałam już o chorobach nie pisać, ale niestety muszę...Otóż nie opuszczają mnie one na krok. Okazało się, że antybiotyk,który został mi przepisany we wtorek przed Świętami, był kompletnie źle dobrany. Zamiast pomóc - osłabił tylko organizm i dał pole do popisu bakteriom i wirusom. W tym wirusowi opryszczki. Istny koszmar. Tak więc Święta przeleżałam w łóżku, a gdy nie leżałam, to ledwo trzymając się na nogach walczyłam..sama ze sobą chyba. Apetyt mnie opuścił, także nie zjadłam prawie nic. Nie były mi też dane spotkania towarzyskie, długie nocne rozmowy i inne przyjemności, na które miałam nadzieję jadąc na tegoroczne Święta. Wczoraj po raz kolejny odwiedziłam gabinet lekarza internisty, gdzie dostałam receptę na kolejny antybiotyk oraz 7 dni zwolnienia lekarskiego. Tak więc choruję dalej. Już trzeci tydzień. I wiem już, że jednym z moich noworocznych postanowień będzie: codziennie zażywać tran na wzmocnienie odporności.

niedziela, 18 grudnia 2011

Jak domino

Polecieliśmy jak domino...a już taka byłam dumna z tego, że Antoś wcale nie choruje. Niestety..zachorował..W zeszłą sobotę obudził się kaszląc. Nie ładny był to kaszel więc wybraliśmy się do lekarza..pierwszego lepszego, jako że w weekend i że do naszego nie było miejsc na cały nadchodzący tydzień...lekarz ten postawił diagnozę, że Dziecko jest generalnie zdrowe,przepisał dwa syropki i odesłał do domu. Antoś czuł się coraz gorzej, co prawda nie gorączkował ale miał katar, wciąż kaszlał, nie spał w nocy (więc i ja nie spałam),apetyt miał bardzo mizerny...po dwóch dniach postanowiłam działać, zapakowałam Antosia do wózka i poszłam do naszej Pani Pediatry,która mimo iż miała tzw komplet zgodziła się nas przyjąć. Diagnoza: zapalenie oskrzeli. W domu inhalacje, lekarstwa, oklepywanie plecków...i wszystko byłoby dobrze gdyby nie to,że i ja zaczęłam niedomagać - objawy: kaszel, katar, zanik głosu.. diagnoza lekarza: zdrowa - proszę kupić sobie tabletki do ssania na gardło i coś na odkrztuszanie...
I tak męczymy się już któryś dzień z kolei. Zmęczeni, znudzeni, chorzy...bez opcji wyjścia na dwór...
W czasie nadchodzących Świąt proszę, życzcie nam dużo zdrowia - gdyż niezmiernie ciężko jest być chorą Matką chorego Dziecka...

środa, 7 grudnia 2011

Świąteczna Paczka

Co roku w Firmie, w której pracuję ma miejsce akcja "Świąteczna Paczka dla Domów Dziecka". Dzieci w kilku Domach Dziecka piszą listy do Mikołaja, a następnie my - pracownicy korporacji - czytamy listy, kupujemy prezenty, pakujemy je i podpisujemy, by w czasie Świąt spełnić choć drobne marzenia Maluchów. A marzenia są różne. Zazwyczaj w listach wypisane są największe potrzeby typu pidżamy, szlafroki, spodnie, kapcie. Czasami kosmetyki, sporadycznie zabawki czy gry. Naprawdę smutno się czyta takie listy. Bo czy dwunastoletnie Dziecko mieszkające w Domu Dziecka naprawdę marzy o szlafroku?
W tym roku jednym z najbardziej wzruszających listów był list Dziewczynki, która pragnie od Mikołaja dostać piórnik z grubymi kredkami lub lampkę nocną lub 32 cukierki michałki lub 10 złotych na wycieczkę...
Mam nadzieję, że dostanie wszystko i jeszcze więcej. W końcu Święta to magiczny czas.