Strony

.

.

piątek, 25 marca 2011

Pierwszy miesiąc

Dziś Antoś obchodzi swój pierwszy miesiąc życia. Dla mnie jest to dobra okazja by przystanąć na chwilę i zastanowić się nad tym, jak teraz wygląda moje życie.


Będąc w ciąży spotkałam się z wieloma opiniami głoszącymi, że przyjście na świat pierwszego dziecka odwraca całe życie do góry nogami. Że macieżyństwo to mnóstwo poświęceń, nieprzespanych nocy, frustracji. Że związek, który dotychczas tworzyliśmy z ojcem dziecka, powoli umiera, odchodzi na drugi plan. Usłyszałam także, że macieżyństwo to samotność..bo ciężar wychowania spoczywa głównie na matce, która bardzo często nie ma z kim podzielić smutków i radości towarzyszących codzienności spędzanej z potomkiem. Nie da się ukryć, że po usłyszeniu takich opinii nie raz obawiałam się jak będzie wyglądać moja przyszłość..Dodatkowo, jako osoba bardzo zaangażowana w swoje życie zawodowe oraz ambitnie podchodząca do tematu podnoszenia kwalifikacji i zatrudnienia, miałam obawy czy siedzenie w domu i zawieszenie na kołku kariery nie wpłynie negatywnie na moje samopoczucie oraz samozadowolenie.

Po miesiącu spędzonym głównie na walce o laktację i naturalne karmienie, przewijaniu, nieprzespanych nocach, etc. mogę śmiało stwierdzić, że jest dużo lepiej niż to sobie wyobrażałam. Oczywiście było mnóstwo nerwów, problemów, momentów w których rozkładałam ręce i naprawdę nie miałam pomysłu co robić dalej. Nie raz miałam ochotę wyjść z domu, zatrzasnąć drzwi i nie musieć wracać do płaczącego z niewiadomego powodu dziecka. Na placach obu rąk mogę także policzyć dni, w których z jakiegoś powodu nie płakałam. Macieżyństwo nie jest proste, jednak bezzębny uśmiech wynagradza wszystkie związane z nim frustracje. Daje siłę na kolejną nieprzespaną noc, pomaga pogodzić się z niedogodnościami losu. Wcale nie jest prawdą, że dziecko oddala od siebie jego rodziców. Wręcz przeciwnie – pojawia się nowy sens związku, nowe radości. Czuję, że moje małżeństwo powoli staje się dojrzalsze, razem z M mamy teraz inne priorytety i problemy, ale po ciężkim dniu staramy się znaleźć chwilkę, by pobyć tylko we dwoje, porozmawiać, nacieszyć się sobą. Moje życie towarzyskie przystanęło na chwilkę, ale wiem, że jest to stan przejściowy i nawet nie bardzo brakuje mi na razie spotkań ze znajomymi czy wielogodzinnych rozmów prze telefon. Do pracy planuję wrócić, ale nie myślę o tym teraz. Cieszę się każdym dniem spędzonym z Antosiem, każdym jego uśmiechem, śmieszną miną czy wydawanym odgłosem. Wiem, że te chwile są ulotne, trwają krótko. Nie chcę ich przeoczyć.

wtorek, 22 marca 2011

Za wszelką cenę

Uczucie bezradności i smutku związanego z brakiem możliwości nakarmienia do syta swojego upragnionego dziecka zna tylko matka trzymająca na rękach płaczącego noworodka.


Obecnie bardzo duży nacisk kładzie się na karmienie piersią. W prasie, książkach, w szkole rodzenia, szpitalu czy przychodni – wszędzie tam znaleźć można mnóstwo porad oraz artykułów traktujących o tym, jak ważne dla prawidłowego rozwoju dziecka jest karmienie naturalne. Pozycje książkowe opisują karmienie piersią jako rzecz całkiem naturalną, zależną tylko i wyłącznie od matki. Przeczytać w nich można, że aby karmić piersią wystarczy tylko chcieć, a reszta przyjdzie sama…Dziś, po niemal miesiącu starań i walki, mam wrażenie, że poradniki te są pisane przez mężczyzn.

O tym, że będę karmić naturalnie wiedziałam odkąd zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym. Wiedziałam też, że karmienie to mnóstwo wyrzeczeń, ale nie bałam się tego. Ambitnie podeszłam do tematu. Będąc w ciąży dużo czytałam, pytałam, dowiadywałam się. Nie przerażało mnie ani karmienie „na żądanie”, ani mało wysublimowana dieta ani tym bardziej to, że będę jedyną osobą mogącą nakarmić moje dziecko. Czułam się gotowa na to wyzwanie. Rzeczywistość jednak okazała się nieco inna, niż opisywane w poradnikach piękne chwile spędzone na karmieniu noworodka.

Mój osobisty horror laktacyjny zaczął się w zasadzie zaraz po porodzie. Na początku miałam problem z pokarmem, a w zasadzie problem z jego brakiem. Zupełnie niczego nieświadoma starałam się przystawiać Antosia do piersi najczęściej jak tylko było to możliwe. Nie chciał jednak ssać. Prosiłam o pomoc położne oraz pielęgniarki noworodkowe gdyż chciałam mieć pewność, że nie popełniam błędów. Chciałam wiedzieć, dlaczego dziecko nie je. Powiedziano mi wówczas, że Maluszek opił się wod płodowych w czasie porodu i że na pewno za niedługo zgłodnieje i zaskoczy…W 3 dobie okazało się, że dziecko straciło na wadze ponad 10% i zaczęto dokarmiać je butelką. Stres i rozpacz jakie wówczas czułam ciężko mi dzisiaj opisać. Pamiętam, że zadawałam sobie wówczas mnóstwo pytań: dlaczego? Jak mogłam się nie zorientować? Jak moglam doprowadzić o takiej sytuacji? Wieczór miałam z głowy – przepłakałam prawie cały. Poradzono mi wówczas rozpędzenie lakatacji laktatorem, co też uczyniłam. Przed każdym posiłkiem mojego dziecka trenowałam z elektrycznym odciągaczem pokarmu, pobudzając laktacje. Udało się. Nadal próbowałam zatem przystawiać Antka do piersi. Maluszek rzeczywiście załapał o co chodzi i zaczął zajadać. Niestety jego posiłek trwał półtorej godziny na co nie mogliśmy sobie pozwolić gdyż Antek, ze względu na konflikt serologiczny i silną żółtaczkę, był poddany fototerapii. Powiedziano mi zatem, abym przystawiała Antka do piersi na pół godziny a następnie dokamiała go z butelki odciągniętym pokarmem. Zaczęłam odciągać pokarm laktatorem. Dziecko jadło co 2 godziny, ja odciągałam pokarm wystarczający na jeden posiłek około 45 minut z tym, że musiałam tak wycyrklować z czasem aby zdążyć ściągnąć zawartość butelki nim Antoś obudził się na karmienie. Sprowadziło się to do tego, że albo karmiłam albo odciągałam pokarm..ciężko było znaleźć czas na cokolwiek innego. Wierzyłam jednak, że to stan przejściowy, że wraz z wyjściem ze szpitala wszystkie te poblemy znikną. Oj jak bardzo się myliłam.

Po powrocie do domu, karmiłam Antka wyłącznie piersią. Karmienie zajmowało nam mnóstwo czasu, bo jeden posiłek potrafił trwać kilka godzin. Zaciskałam zęby. Po ok. tygodniu będąc z wizytą u pediatry okazało się, że Maluszek nie przybiera na wadze. Pani doktor zasugerowała, że może z moją laktacją jest coś nie tak..Ponownie stres, płacz i w efekcie blokada pokarmu. Wieczorem trzeba było dziecko nakarmić butelką. Położyłam się spać z myślą, że rano na nowo zacznę starania..tak bardzo chciałam karmić piersią. Przecież musi się udać. W myśl zasady „dla chcącego nic trudnego”. Postawnowiłam skorzystać z porady doradcy laktacyjnego. Pani przyjechała do nas do domu, porozmawiała ze mną, pokazała jak poprawnie przystawiać Antosia do piersi, podniosła na duchu. Na nowo byłam pełna optymizmu i wierzyłam, że tym razem to już na pewno będzie dobrze. Karmiłam Antosia przez kilka dni, lecz każde kolejne karmienie powodowało ogromny ból brodawek. Mimo odpowiedniej higieny, smarowania przeróżnymi maściami i wietrzenia ich stan był coraz gorszy. Wówczas poradzono mi, abym odstawiła na kilka dni dziecko od piersi, odciągała pokarm laktatorem a gdy brodawki się zagoją – na nowo zaczęła karmić. Tak też zrobiłam. Z tym, że teraz odciaganie pokarmu wystarczającego na jeden posiłek zajmowało mi już ponad godzinę. Antek jadł każdego dnia coraz więcej, a ja musiałam sprostać jego oczekiwaniom żywieniowym. Siedziałam zatem z laktatorem dzień i noc i odciągałam pokarm do butelki. Po trzech dniach miałam dość – postanowiłam na nowo karmić piersią. Ból był okropny, ale co miałam zrobić. Koleżanki opowiadały, że to normalne, że minie, żebym zacisnęła zęby. A ja miałam coraz mniej siły i coraz mniej samozaparcia. Karmienie stało się dla mnie zajęciem ogromnie stresującym, wpływa negatywnie na moje samopoczucie. Moje brodawki są w opłakanym stanie – wyżute do mięsa, krwawiące. Wydaje mi się, że nie prędko się zagoją. Dziecko płacze co dwie godziny domagając się jedzenia, a ja na samą myśl o przystawieniu Go do piersi mam gwiazdki przed oczami. Jednocześnie presja otoczenia powstrzymuje mnie od podania Mu mieszanki w butelce. Jestem wykończona całą tą sytuacją, która trwa już prawie miesiąc. Codziennie płaczę i dołuję się, że tak to wszystko wygląda. Ale cały czas karmię – w sumie zajmuje mi to około 10 godzin dziennie. Bardzo zależy mi, aby moje dziecko jadło to, co dla niego najlepsze.

Zaczęłam sobie jednak zadawac pytanie: czy warto karmić za wszelką cenę? Mam świadomość, że Antoś czuje moje negatywne emocje wynikające z karmienia, czuje jak się spinam jak wsysa się w moje sutki, czuje jak płaczę z bólu gdy je…Może warto przestać się męczyć. Podać Dziecku mleko modyfikowane, odpocząć, uśmiechnąć się…tylko co zrobic z poczuciem winy, że nie dałam rady???


W czwartek jestem umówiona na kolejna wizytę w poradni laktacyjnej. Idziemy razem z Antosiem. Postanowiłam dać nam ostatnią szansę..Jeżeli się nie uda – poddaję się.

wtorek, 15 marca 2011

Wizyta

Cztery dni po wyjściu ze szpitala, w 10 dobie życia mojego Synka, przyjechała do nas mama M. - babcia Antosia - moja Teściowa. Nie lubię określenia „teściowa”, gdyż kojarzy mi się ono z powszechnie znanymi dowcipami o teściowych, a żaden z tych żartów nie pasuje ani do Niej ani do naszej relacji. Nie ukrywam, że na początku trochę obawiałam się, jak to będzie...jak odnajdziemy się w nowych rolach – ja młoda, niedoświadczona matka Jej wnuka, Ona babcia mojego pierwszego dziecka…byłam nastawiona pozytywnie, aczkolwiek hormony szalały i momentami zwyczajnie bałam się tego, co może się stać…co może zostać powiedziane…

Tymczasem moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne, a Jej pobyt u nas był bardzo miłym tygodniem pełnym wzruszeń, poszukiwania rozwiązań na problemy towarzyszące początkom macierzyństwa, rozmów i cudownych chwil.
Mama bardzo dbała o mnie, o to żebym regularnie jadła i piła, serwowała pyszne śniadanka, obiadki, kolacje, a w przerwach owocowe przekąski. Robiła zakupy, gotowała, sprzątała, prasowała. Jak kończyłam karmić - brała Antosia na ręcę aby mu się odbiło. Jak spał - kazała mnie też się położyć i odpocząć. W nocy, gdy jemu przychodziła ochota na „rozmowy” zajmowała się nim bym ja mogła złapać trochę bezcennego snu. Ani razu nie skrytykowała mnie, nie pouczyła, nie zwróciła uwagi, że coś robię źle. Nie dała do zrozumienia, że sobie nie radzę – wręcz przeciwnie, w chwilach zwątpienia przytulała i mówiła, że wszystko robię dobrze i kazała się nie poddawać. Nie robiła przeciągów, nie opowiadała, że u nas jest gorąco i nie ma tlenu. Dyskretnie wietrzyła mieszkanie, byśmy wszyscy oddychali świeżym powietrzem. Nie krytykowała Antosiowych strojów, smoczka, wycierania ręcznikiem czy wybudzania na karmienie…Nie wymądrzała się.

Pomogła mi bardzo..Sprawiła, że uwierzyłam w siebie jako matka i odpoczęłam. Niestety musiała wracać do siebie…Zostawiła nas wszystkich w dużo lepszej formie, lepiej zorganizowanych. Radzimy sobie. I czekamy niecierpliwie na Jej kolejną wizytę.

sobota, 5 marca 2011

"Rodzić po ludzku"

24 lutego 2011 r, czwartek, M wychodzi do pracy ok. 7.30. Zostaję w domu jak co dzień, czuję się jednak inaczej niż zwykle. Boli mnie krzyż..coś w stylu bóli miesiączkowych natomiast ból nie jest dokuczliwy,jest za to sekwencyjny. Mierzę czas pomiędzy kolejnymi sekwencjami i zapisuję na kartce. Do 11 wiem, że bóle występują regularnie co 10 minut i trwają około 40 sekund. Domyślam się, że zaczynam rodzić. Podniecona dzwonię do Siostry by utwierdzić się w swoim przekonaniu – miałam rację…tak to się zaczyna. Dzwonię do Teściowej, zaleca by jechać do szpitala. Dzwonię do M do pracy i mówię, że się zaczęło. Dopakowuję do końca torbę, biorę prysznic i czekam, aż M wróci z pracy. Jest południe. Jedziemy do szpitala. Oboje jesteśmy podnieceni, w samochodzie żartujemy. Na izbie przyjęć podpinają mnie do aparatu KTG, okazuje się, że żadne skurcze się nie zapisują. Przychodzi lekarz – bada. Badanie to jest najbardziej nieprzyjemnym w całym moim życiu. Po czym daje mi zastrzyk w tyłek i każe wracać do domu mówiąc że to skurcze przepowiadające. Wracamy do domu. Z każdą godziną ból narasta. Staje się też częstszy. Gramy z M w scrabble, żeby zabić czas i oderwać mnie od myślenia o bólu. Ok. 22 ból jest ciężki do wytrzymania. Decydujemy się jechać do szpitala raz jeszcze. Na izbie przyjęć wita nas ten sam lekarz, tym razem badanie jest jeszcze bardziej nieprzyjemne i skwitowane „proszę jechać do domu i się wyspać, pani jeszcze nie rodzi”. Jedziemy zatem do domu. W aucie ja płaczę. Ból jest okropny. Pytam siebie jak zaczyna się poród skoro nie tak? W domu kładziemy się spać. Ja cały czas płaczę. Nie wiem co robić, co myśleć..jestem zmęczona całodziennym mierzeniem skurczy oraz odczuwaniem ich.

25 lutego, godzina 1 w nocy. Zasypiam. Ok. 3 budzi mnie jeszcze większy ból, skurcze są coraz częstsze, nie do wytrzymania. Ledwo jestem w stanie wejść pod prysznic, schylić się..zastanawiamy się co robić. Nie pojedziemy przecież do szpitala..znów nas odeślą..wzdrygam się na myśl o kolejnym badaniu ginekologicznym. O 5 nad ranem M decyduje, że jedziemy. Skurcze są co 3 minuty. Jęczę na cały głos. Ledwo jestem w stanie dojść do auta. Jedziemy do szpitala trzeci raz w ciągu doby..nie jest nam do śmiechu. Temperatura na zewnątrz wynosi -12 st. C. Na izbie przyjęć wita nas ten sam lekarz. Bąka coś pod nosem, że jestem wyraźnie zdeterminowana, żeby urodzić. Bada. Okazuje się, że mam rozwarcie na 1 cm. Przyjmują nas na salę porodową. Jedziemy z M. windą na górę i wchodzimy na salę porodów rodzinnych gdzie wita nas bardzo miła pani – położna. Wypytuje mnie o samopoczucie, bada, podłącza kroplówkę i mowi co robić w czasie skurczy by były nieco mniej odczuwalne. Jest godzina 6 rano. Ból nie do zniesienia. Bez względu na to czy stoję, czy leżę, czy siedzę na piłce ból wywołuje u mnie spazmy. Nie płacz, nie jęki, a głośne spazmy. Wchodzi lekarz. Młody, uśmiechnięty, wita mnie słowami „ooo widzę że nasza pacjentka całkiem aktywnie rodzi”. Mnie nie jest do śmiechu. Rozwarcie na 3 cm. Położna i M na zmianę masują mi plecy, wchodzę pod prysznic, M polewa mi plecy ciepłą wodą..czuję ulgę, ale po 15 minutach położna zaleca by skończyć kąpiel. Jest godzina 11. Położna proponuje mi znieczulenie zewnątrzoponowe. Do porodu szłam z przekonaniem, że będę rodzić bez znieczulenia. Straszliwy ból wpływa na zmianę zdania. Decyduję się. Przychodzi anestezjolog i przy rozwarciu 4 cm zakłada znieczulenie..w czasie skurczy ból wyciska ze mnie łzy, ciężko jest usiedzieć nieruchomo, co jest niezbędne do prawidlowego założenia zzo. Zaczynam czuć ulgę. Kładę się i odpoczywam. Marzę o drzemce. Po około 40 minutach okazuje się, że prawa strona została znieczulona tylko w pewnej części. Znów zaczynam czuć coraz silniejsze bóle krzyżowe. Anestezjolog postanawia podać kolejną dawkę znieczulenia. Działa. Nie czuję bólu. Stoję, kołyszę się na linie zwisającej z sufitu. Żartujemy z M, żebym się na niej uwiesiła jak tarzan. Jest strasznie miło. Godzina 14. Zajmują się mną już dwie położne i lekarz, na bieżąco informując co dzieje się z moim ciałem i w jakim stanie jest dzidziuś. Odpowiadają na wszystkie moje pytanie. Czekamy, aż rozwarcie będzie na 10 cm. Dzięki znieczuleniu czuję jakbym się wyspała, nabieram sił, żartuję nawet że tak to mogę rodzić… Dochodzi do rozwarcia 9 cm i akcja porodowa delikatnie spowalnia. Lekarz informuje mnie, że jest to efekt znieczulenia i że podadzą mi oksytocynę by na nowo wzmocnić skurcze porodowe. Jednocześnie zapewnia, że już niedługo zobaczę dzidziusia. Jest 14:30. Oksytocyna zaczyna działać natychmiast…czuję bóle parte..bardzo dziwne uczucie, lekarz mnie bada – widzę po jego minie, że coś jest nie tak. Okazuje się, że dzidziuś ustawia się czołowo. Poród naturalny może nie być możliwy. Informują mnie, że jest ryzyko cesarskiego cięcia. Zaczynam płakać. Nie chcę cesarki, nie teraz, nie po tylu godzinach walki…proszę lekarza by powiedział co mam zrobić, jak się ustawić, jak przeć by pomóc dzidziusiowi wejśc w kanał rodny. W duchu zaczynam się modlić. Proszę Boga o pomoc. Jestem wykończona i zaczynam się stresować. M trzyma mnie za rękę. Próbuje pocieszać. Położne ustawiają w pozycjach które pomogą dzidziusiowi dobrze się ustawić. Głaszczą po głowie, pocieszają, dodają otuchy. Czuję, że nie jestem sama. Jest ze mna mój Mąż i trzy obce osoby, które przez ostatnie godziny tak wiele dla mnie zrobiły. Ufam im bezgranicznie, poddaje się wszystkim ich zaleceniom. Walczymy razem. W końcu udaje się. Doktor ustawił dzidziusia do wyjścia. Zaczyna się parcie. Położna dokładnie informuję jak przeć, instruuje jak oddychać. Prę. Trzy parcia. Oddech. Trzy parcia. Oddech. Sytuacja znów się komplikuje, bo dzidziuś w czasie moich oddechów cofa się. Mimo intensywnego parcia nie przesuwa się do przodu…Położne pomagąją. Lekarz pomaga. Prę z calych sił, ale czuję że mam ich coraz mniej. Położna zgina mnie w pół by było łatwiej przeć. Krzyczy, że dam radę..żebym była dzielna, że świetnie mi idzie, że pięknie rodzę. Na zmianę mówi: przyj, zamknij oczy, wymień oddech. Lekarz na bieżąco sprawdza gdzie jest dzidziuś, a w czasie parcia naciska na mój brzuch by pomóc dziecku przyjść na świat. Druga położna pomaga odpowiednio docisnąć nogi by poród przebiegł szybciej. Czuję, że opadam z sił. Mam sucho w gardle. Na jakimś etapie podają mi tlen..nie wiem na jakim, bo nawet tego nie zarejestrowałam. Dowiedziałam się później. Prę dalej. Czas strasznie się dłuży. Marzę, żeby to się skończyło. Nagle do sali porodowej wchodzi kilka innych osób, coś wyraźnie zaczyna się dziać. Nie mam nawet sił pytać. Położna dalej instruuje że ma przeć, obiecuje że już niedługo. Prę z całych sił. Daję z siebie wszystko. I nagle…ni stad, ni zowąd czuję ogromną ulgę…jest 15:42 a ja widzę Jego… Antosia..leży na moim brzuchu zwinięty w kulkę, w mazi, różowo - fioletowy..podnosi go lekarz i pokazuje do góry mówiąc z uśmiechem „już jestem”. Podchodzi M. Zupełnie zapomniałam, że tam był. Widzę, że płacze. Płaczemy oboje. A w zasadzie w trójkę, bo Antoś też płacze…M przecina pępowinę. Zabierają dzidziusia na chwilkę na badania, ale zaraz przynoszą go i kładą mi na klatce piersiowej. Lekarze mnie szyją (trwa to około 40 minut), a ja trzymam go w objęciach..jest malutki, bezbronny, ma zamkniete oczka…ale jest taki piękny. Nie czuję zmęczenia, wszystko mija…czuję, że odbębniłam kawał dobrej roboty, ale wiem też że gdyby nie lekarz i dwie położne – nie dałabym rady, nie urodziłabym siłami natury. Będę im wdzięczna do końca życia. Szczególnie, że nie opłacałam ich „ekstra”. Po prostu stawiłam się na sali porodowej, a oni jak Anioły czekali tam na mnie i cały czas pomagali. Znieczulenie też było gratis. Poród miałam ciężki..ale wiem, że rodziłam „po ludzku”.

Antoś dostaje 10 punktów w skali Apgar. Leżymy na sali porodowej przez dwie kolejne godziny i przytulamy się. Zaczyna się nowy etap w moim życiu. Jestem mamą.